Korsyka 23 cz5 Sainte Lucie de Tallano- Olmeto

Znów siedzę w barze trochę zbyt długo licząc, że może przestanie padać i znów biegnę jak najdalej od wsi w gąszcz gdzie można by się schować z namiotem. Zakaz biwakowania, którego się tu nie spodziewałam sądziłam, że obowiązuje tylko na GR20 poprzyczepiano do wszystkich szlakowych znaków. Tak jakby na Mara a Mare był tłok, jakby wszędzie, wszystkich kusiły tu dogodne miejsca. A wcale nie jest łatwo złamać ten zakaz. Sprawdzam łączkę wokół samotnej kapliczki, jest niezła, choć jeszcze niekoszona. Obiegam kościółek w kółko. Typowa kamienna romańska bryła, ogrodzona, z niezamkniętą bramką, boję się że jest zbyt idealnie i ktoś mnie znajdzie. Do zmroku zostało mi jeszcze pół godziny i przez ten czas nie pojawia się już ani jedna szansa. Szlak opada w dolinę Rizzanese, a po głowie tłucze mi się chichot historii. Ćwierć wieku temu właśnie gdzieś tu, nad jedną z korsykańskich kajakowych rzek nauczyłam się biwakować na dziko. Nie tak, że wcześniej tego nie robiłam, ale robiłam dyskretnie, a tamtej wiosny w grupie złożonej poza nami z samych Niemców wcale żeśmy się nie ukrywali. Zjeżdżaliśmy nad rzeki samochodami, paliliśmy ogniska. Czego się bać?- pytali?- Co złego w postawieniu namiotu? I rzeczywiście nikt nam nie zwrócił uwagi. Byliśmy też nad Rizzanese, jeszcze nie ujarzmionej tamą, więc rwącej i dzikiej.

Nie mam czasu jej się przejrzeć tym razem. Szlak schodzi nad samą wodę i skręca, ja skręcam w przeciwną stronę. Jak najszybciej, jak najdalej od ścieżki, w gąszcz. Stawiam namiot tak szybko jak umiem i prawie mi się udaje zdążyć przed deszczem. Wskakuję i kątem okaz widzę z daleka szlak… oj nie wyszło, chyba wcale się nie ukryłam. Za późno już żeby to zmienić. Leje i ma nie przestać przez całą noc.

Układam się we wnętrzu wygodnie, gotowa spać aż się wypogodzi. To mały namiot i trzeba bardzo uważać, ale już ciemno i jestem zmęczona. -Czemu zawsze wpychałam plecak pod nogi?- pytam sama siebie- przecież mogę go położyć przy swoim boku. Czasem już tak robiłam stawiałam na sztorc, ale teraz postanawiam na płask. Jest wygodnie, mam dużo miejsca. Nocą budzę się i słyszę plusk. Rizzanese ujarzmiona tamą nie wzburza się, nie muszę się martwić, że wyleje, beztrosko przewracam się na drugi bok, deszcz bębni w tropik do 8- mej. Niebo jest tak zachmurzone, że nadal wydaje mi się, że jest ciemno. Przewracam się gotowa jeszcze spać i wkładam łokieć w wodę… Kałuża, wewnątrz! W moim namiocie!

Kręcąc się wypchnęłam płasko leżący plecak poza obręb tropiku. Wystawał i jak rynna nałapał wody. W panice przerzucam wszystkie rzeczy. Woreczek z ładowarką i bateriami jest wilgotny, poza tym nic się w zasadzie nie stało. Oddycham z ulgą i choć deszcz wcale nie ustał, nadal mży, pakuję się i ruszam dalej. Nad rzeką snują się piękne mgły, trawy ociekają, ścieżka wbija się w gęste chaszcze, jestem mokra. Najpierw do pasa, potem kiedy muszę się przeciskać pod gałęziami już cała. Jest mglisto, parno, wokół pasą się stada zdziwionych zwierząt, na ścieżce rozpływają się rozmiękłe owcze bobki i krowie placki. Gdzieś nawet nie zapamiętam gdzie gubię szlak i zatrzymuje mnie bramka. Bez kłódki, z ręcznie napisanym ogłoszeniem- „tu można biwakować”. Zamek zgrzyta. Czuję się spłoszona, próbuję przejść niepostrzeżenie, ale tam gdzie spodziewałam się ścieżki śpi pies. Mały, uwiązany na łańcuchu. Obok buńczucznie zrywa się kogut, od deszczu cały posklejany w strąki. Słyszę krzyk, z domku wychodzi mężczyzna w kaloszach i coś mi pokazuje, jak sądzę gniewnie, ale że nie rozumiem podchodzi.

-Jesteś cała mokra- słyszę- choć wysuszysz się. Pokazuje na migi, bo waham się, chociaż zrozumiałam. -ok- mówię, bo dobrze mu patrzy z oczu. Wokół okna wije się pnąca róża, wewnątrz mokra betonowa podłoga i półki. Z sufitu wiszą pęta kiełbasy, na podeschniętych już paprociach dojrzewają okrągłe serki. Stoją butelki wina. Myślę, że może on tu sprzedaje swoje produkty, że może się spodziewa, że też coś kupię, ale idę z miasta wczoraj zrobiłam zakupy.

Roześmiany patrzy jak się przyglądam, patrzy jak odkładam aparat, wywieszam pelerynę. -Umyj ręce- pokazuje- więc myję- no nie bój się, naprawdę trzeba je włożyć do kadzi- Pokazuje, zanurza dłonie prawie do łokci i miesza już zważony ser. Wciska w bryję plastikowe cylindryczne koszyczki. Powtarzam jego ruchy niepewnie, w koszyczkach zbiera się serwatka, wylewamy ją czerpakami, aż masa zgęstnieje i François poprzekłada ją do foremek żeby do końca odciekła.

-Myj ręce- zarządza znów- wypełniając kociołek na powrót mlekiem- teraz idziemy na kawę. Domek stoi kilkadziesiąt metrów od mleczarni. Kuchnia jest przytulna i kolorowa. Kawa gorąca, piję zbyt wolno, więc zostawia mnie żebym spokojnie dopiła i wraca do swojego gara.

Przypomina mi się, że mam rozładowane baterie, wyciągam, podłączam, przysiadam się do kolejnej partii. Teraz robimy miękki serek. Kremowy aksamitny w dotyku. François jest dumny, nazwa serka bardzo przypomina bundz, zapominam poprosić żeby mi ją zapisał.

Zbieram się kiedy deszcz trochę osłabnie. Bateria nie jest jeszcze cała pełna, ale myślę, że wystarczy mi na kilka dni, a przecież znów będą wsie, a w nich bary. – Może chcesz prysznic?-słyszę i ochoczo się zgadzam. Pewnie, kto by nie chciał… ale jednak tacy też są. Przez okienko łazienki słyszę przechodzącą parę. Nie chcą odpocząć, nie chcą kawy ani prysznica… przecieram zaparowaną szybkę i zerkam. Chłopak z dziewczyną.

François wychodzi ze mną, pokazuje mi jak dojść do szlaku. Wystarczy przejść kilkaset metrów żeby zrozumieć jak zabłądziłam. Przemalował znaki. Myślę o tym, że może czuł się tu samotny, że lubi ludzi. Kilka minut dalej znów go widzę. Przy korycie tłoczą się trzy wielkie świnie. -Te dwie są moje- wskazuje z dumą, a ta… nie moja. Wszystkie trzy radośnie chłepcą serwatkę, jest jeszcze ciepła, para unosi się nad korytem. Obok gar, który przytargał tu z samochodu.

Z godzinę dalej dostaję sms z mnóstwem buziaków, ale umiem odpisać tylko Bonjour. Mare a Mare zbiega na wybrzeże pięknym odsłoniętym zboczem. W Fozzano mijam parę skuloną pod dachem nieczynnego baru, nie wiem czy to ci sami, którzy mignęli mi rano, mówią że czekają na taksówkę, już kończą, wracają do Propriano. Chcę spytać czy nie żal im ostatniego kawałka, szlak biegnie jeszcze kawałek po dzikim, można by iść, ale tak naprawdę nie mam już czasu na rozmowę. Jest popołudnie, pada a zostało mi kilkanaście kilometrów. Za doliną przeciętą asfaltową szosą szlak wznosi się zakolami szutrowej drogi. Chmura osiada, wierzchołki gór giną w gęstej mgle. Jest duszno, parno, gorąco. Patrzę na zegarek, na kilometry do przejścia, na grań i widzę, że się nie wyrobię, nie zdążę na noc do schroniska… czymkolwiek jest. „Refugio Verde”- to wszystko co wyczytałam na mapie. Jak można by coś takiego przegapić! Muszę zdążyć, próbuję przyśpieszyć ale nie daję rady, Może pozbyć się wody… dumam, ale ostatecznie nie odważam się wylać nawet pół litra. Na mapie nie ma źródła czy rzeki. Nie ma nic poza enigmatycznym domkiem. Oj, zaraz jest przecież jeszcze szutrówka… Droga omija trawersem skaliste zbocze. Pewnie jest piękne i dlatego nim biegnie szlak-myślę, ale w miejscu gdzie powinnam odbić w las nie skręcam. Droga jest szybka, jest płaska i choć kilometrów jest tyle samo, nią dojdę szybciej. Zaskakuje mnie zakręt, ślad samochodów wspina się łukiem na stok, a zapamiętałam żeby iść prosto, po poziomicy. Już prawie zmierzcha, więc nawet nie sprawdzam na mapie. Ryzyk fizyk. Schodzę z rozjeżdżonego traktu na ścieżkę co już mocno zarosła. -Tu chociaż będzie gdzie rozbić namiot- myślę i niespodziewanie trafiam na opuszczoną wieś. Domy są już w ruinie, oglądam wszystkie, zerkam na mapę (przecież i tak już nigdzie się dzisiaj nie ruszę) i widzę, że poszłam jak trzeba. Schronisko jest kilkaset metrów dalej. To kolejny opuszczony budynek. Drzwi wypadają razem z futryną, wewnątrz klepisko, sterta chrustu i kilka materaców. W tą wilgotną, duszną pogodę wydaje mi się, że czuję pleśń i bez żalu, bo jednak mam suche miejsce rozbijam namiot pod okapem przy stole.

Rano za chatką znajdę kran. Jednak można było wylać wodę i przyspieszyć…

Do Olmeto jest już bardzo blisko, cały czas w dół. Przychodzę wcześnie, radośnie zamawiam kawę w barze, podłączam ładowarkę, jak zawsze patrzę na jej migające światełko. Idę do sklepu, jest obok, prowadzi go ta sama rodzina co bar. Staruszka, kilku młodych chłopaków, są mili. Kiedy wracam dioda w ładowarce nie świeci. -włożyłaś ją do wody?- pyta uczynny chłopak, a mnie przechodzą ciarki.

Share

Korsyka 23 cz4 Plateau du Coscionu- Sainte Lucie de Tallano

Wypadam z baru potwornie spóźniona, Mare a Mare biegnie drogą i już pierwszy szlakowy kołek ozdabia zakaz biwakowania. Hm… myślę i kątem okaz widzę drugi znak, skromny, spłowiały- Plateau du Couscionu. Rzut oka na mapę ścieżki sięgają pod Monte Includine. I już nie myślę, nie zastanawiam się, że to nie po drodze. Kuszą mnie góry i dziksze niezalesione miejsca, kusi mnie wolność. To nic, że zapowiedziano deszcz. Na halach są pasterskie szałasy, jest gdzie się schować. Tymczasem muszę odejść od ludzi, a ten szlak też początkowo biegnie drogą. Pędzę, nabieram wody w leśnym strumieniu, wychodzę na otwartą przestrzeń, ponad las i znaki nikną. Odruchowo (choć jak się zaraz okaże źle) zostaję na starym śladzie kół i utykam na czyjejś łące. Na wprost mnie światło ozłaca szczyty gór, które już przeszłam. Za mną jest płat równej trawki i nic mi już więcej nie trzeba. To świetne miejsce.

Rano oglądam z niego wał chmur co próbuje przebić się nad turniami Bavela. Wiem, że przyniesie mi deszcz, ale nie teraz, nie od razu, bo turnie bronią się długo i dzielnie. Już nie żałuję że do nich nie poszłam (a też chciałam). Moja ścieżka skręca w wilgotną dolinę. Czym wyżej tym bliżej jestem chmur, potem w chmurach. Mży, robi się lodowato zimno. Daleko na zboczach Monte Includine widzę śnieg. Na halach dopiero budzi się wiosna. Rozwijają się pierwsze liście, kwitną krzaczaste osiki, które na Korsyce rosną płatami jak nasza kosodrzewina czy alpejskie rododendrony. Muszę się przez nie przedzierać, marznę i moknę więc kiedy widzę szałas zbiegam z nadzieją. Jest zamknięty, ale ma dużą werandę. Gotuję tam herbatę i zupę z pokrzyw, zastanawiam się czy nie zaczekać do rana. Bo pada. Bo góry… Ale jest lodowato, więc przed piątą pakuję się, ubieram we wszystko co mam i schodzę. Biwakuję w lesie w gąszczu co zarósł stare pola- tarasy idealne pod namiot. Ścieżką, po pniach drzew, po tropiku mojego namiotu płyną strumyczki, woda zlewa się do koryta rzeki, ta wzbiera i huczy, choć nie jestem wcale bardzo blisko. Po lesie włóczy się samotna świnka przemoczona jak ja.

Ranek jest słoneczny. Na Aquiles de Bavela znów drze się kołderka z chmur. Znajduję Mara a Mare, przysiadam na górce ze wspaniałym widokiem i podobizną Rinuccio della Rocca- legendarnego korsykańskiego hrabiego, który na przełomie 15 i 16 wieku zbuntował się przeciwko genueńczykom. Wypowiedział im 4 wojny 3 pierwsze wygrał, ale czwartej już nie i został zamordowany na rozkaz słynnego admirała -Andrea Doria.

W las opada lokalny szlak do miejsca archeologicznego. Stromo stokiem wśród skał, gęstym lasem. Odkrycie to krąg z kamieni, jakby fundament, kilka kolib- nie robi to na mnie wielkiego wrażenia, choć fascynuje mnie omszały labirynt skał. Kluczę w nim długo szukając kopczyków co znaczą drogę. Wygląda jakby tu nikt nie bywał. Mech jest nawet nie zadrapany, gałęzie nie połamane. Śpiewają ptaki.

Szlak przecina rzekę. W dolinie dusi się upał, więc kiedy widzę wspaniałą kamienną plażę rozbieram się i wskakuję do wody. Jest lodowata, ale skały gorące i wszystko co było wilgotne wysycha. Namiot, śpiwór, nawet pośpiesznie zrobione pranie.

Pogoda psuje się dopiero po południu. W Sainte Lucie de Tallano lekko kropi. Próbuję zrobić zakupy, ale jeden ze sklepów zaznaczonych na mojej mapie już nie istnieje, drugi to rzeźnik gdzie wisi tylko surowe mięso, w trzecim na pólkach leży kilka sardynek, cukier, mąka, ryż… Proszę o ukrojenie kawałka z wielkiego owalnego sera i patrzę zdziwiona jak pakunek owinięty w gruby pergaminowy papier ląduje na staroświeckiej wadze (a myślałam, że stoi tu dla ozdoby).

Pada, więc chowam się w barze. Przy jednym ze stolików panowie grają w karty. Starszy mężczyzna o wyglądzie mafioso z czarno białych filmów chce mi postawić piwo, ale zdążyłam już sobie sama je kupić. Ma na imię Paul i tak jak wiele innych osób pali. Na Korsyce miejsca dla niepalących są na deszczu. Zaczynam się do tego przyzwyczajać.

Share
Translate »