Myvatn-Askja cz4 -Dyngjufjoll

mapka Botni

Padało więc spałam długo, potem robiłam zdjęcia, szukałam niebłotnistej wody, czytałam mapy. Gdybym trzymała się planu najpóźniej za 3 dni łapałabym stopa przy tamie Karahnjukar. Nic mnie tam nie ciągnęło, wręcz przeciwnie wszystko chciało mnie zatrzymać tu. Do tego wyrzut sumienia czy na pewno zamknęłam Bard. Nie było tam regulaminu, skarbonki, nie pamiętałam nawet czyj to schron. Byłam wdzięczna z otwarte drzwi i nie umiałam tak tego zostawić. Gdyby mi się wczoraj udało przejść… gdybym chociaż nocowała w toalecie… Siedząc i jedząc- bo wciąż miałam bardzo dużo jedzenia zdecydowałam w końcu, że wrócę kawałek i obejdę góry Dyngjufjoll inną drogą. Nadkładałam z 70 km, ale jak dotąd szło mi bardzo szybko, a pogoda wcale nie była zła. 12 km do rozstajów tym razem niemiłosiernie się wlokło. Próbowałam skrócić to przez świeże lawowe pole, ale musiałam wrócić. Ruchome skały spiętrzone, zsypujące się i kruche. Po czymś takim wcale się nie dało iść.

Wreszcie dotarłam do gruntowej drogi wspinającej się od razu bardzo stromo. Błoto, resztki śniegu, wiatr. Przelotne deszcze i kłęby suchej mgły. Dalej pola lawowe, pojedyncze kołki nawet bez śladów kół tak jakby wszyscy zapuszczający się tu kierowcy wracali po kilku kilometrach. Po lewej ośnieżone góry i hulający po nich huraganowy wiatr, po prawej lawa po horyzont. To długa droga. Nie doceniłam jej. Obejście masywu zajęło mi prawie dwa dni. Widoki piękne, nie było kłopotów z wodą. Pogoda też wcale nie taka zła. Przenocowałam u wylotu doliny, przy błotnistej rzeczce kawałek dalej wsiąkającej z impetem w piach. I znów szłam wzdłuż tyczek podziwiając naturalne ogródki zen, pozostałości osadowych skał- abstrakcyjnie poukładane w wulkanicznym piasku, samotne roślinki. Błądząc wśród płatów śniegu i żwirowych wzgórz i zbierając pozostawione przez kogoś śmieci (mydło, napój czekoladowy z duńskimi napisami, film kodaka ISO 100…) dotarłam wreszcie do znakowanej ścieżki do Botni (fragmentu Askja Trail), na której nie wiem czemu stał znak, że droga  zamknięta. Rozbiłabym namiot, ale nigdzie nie było wody. Ze zmęczenia poszłam w kółko tak jak pokazywał znak, przysnęłam na chwilkę gdzieś na kamieniu, potem znów nad stawkiem, gdzie prawie bym postawiła namiot, ale okrutnie mi się nie chciało ruszać… W kolejnym stawku się trochę umyłam i szukając miejsca na biwak znalazłam strzałkę do Botni. Skusiła mnie, ale to wcale nie było blisko, albo może szłam długo, bo prawie spałam. W rezultacie dotarłam tam już nad ranem, i nie udało mi się nawet zasnąć. Znów padał deszcz więc posiedziałam ze dwie godziny, popatrzyłam na mapę i w końcu wrzuciwszy do skarbonki 1000 koron (za nocleg było chyba 4000, za użycie gazu 500, ale i tak nie miałam nic innego niż 1000) spakowałam się i poszłam, nie szlakiem tylko polną drogą wzdłuż cudownej, od razu dużej rzeczki po bokach wręcz neonowo zielonej. Taka masa roślin, kwiaty, ptaki, po kilku dniach w surowej lawie wydawała się rajem, cudem. To nic, że deszcz, wieje, zimno… szłam wzdłuż tej zieleni ile mogłam, potem bez szlaku, przez zerodowane piaski, znów lawę do źródeł dwóch innych rzek, równie cudnych i chyba jeszcze dziwniejszych, bo wynurzały się z czarnego piachu krystalicznie czyste i płynęły wśród dziwadeł z lawy porośniętych czasem kwiatami, mchem. Nad ostatnią rozbiłam namiot, pierwszy raz tego lata na kwiatach.

Share

Myvatn-Askja cz3 (Askja)

mapa 2Szłam bardzo szybko, słońce dodaje energii. Ścieżka była znakowana, śniegu niewiele. Przed południem byłam już w schronisku Dreki przeskoczywszy wcześniej przez dwie rzeczki- muliste, nieprzezroczyste z lekko zatopionym kamieniami. Dziwnie wyglądały budynki już bez śniegu, puste, bezludne, bez samochodów. Niektóre miały pozabijane okna, jeden- informacja parku narodowego duży osłonięty z trzech stron przedsionek. Pomyślałam, że jest świetny na nocleg. Prognoza zapowiadała załamanie pogody. Miało padać bez przerwy przez kilka dni. Uznałam, że mam czas do północy i nadal nakręcona wizją Askji wyruszyłam stromą pieszą ścieżką. Zastanawiałam się czy nie zostawić plecaka, ale gdyby mi się udało przejść, mogłam kontynuować do otwartego schronu Dyngiufjoll i szlaku prowadzącego z powrotem do Myvatn. Ten wariant podobał mi się bardziej niż zaplanowany wcześniej powrót do tamy. Miałam jeszcze sporo jedzenia, przed sobą piękne góry, i pustynię Odadahraun z którą trudno mi się było rozstać. Do tego martwiło mnie, że chyba nie zamknęłam lufcika w Bard. To ostatecznie przeważyło. Bard było dla mnie bardzo hojne i nie mogłam tak tego zostawić. Zabrałam plecak.

Drogowskaz zapowiadał 8 km, ale to dużo kluczenia, sporo wejść i zejść, dużo obejść. Niemal na całej trasie śnieg. Wspaniałe widoki. Z grani widząc już jezioro Öskjuvatn napisałam do Wieśka, że schodzę do krateru, ale chwilę potem o mało nie zawróciłam. Było tam okrutnie stromo, oświetlony od rana śnieg zmiękł, a na przełęczy wisiał kapiący nawis. Straciłam z godzinę próbując zejść w innym miejscu. Na takiej stromiźnie błoto nie było wcale solidniejsze od śniegu więc ostatecznie wróciłam i pokonałam nawis tuż pod skałami. Gdyby nie lata chodzenia po górach wiosną chyba bym się nie odważyła. Schodziłam bardzo ostrożnie po miękkim i stromym, aż do balkonu nad jeziorem  Öskjuvatn. Potem znów trafił się stromy kawałek, ale krótszy i mniej niebezpieczny. Dalej już tylko woda w butach, błoto do kolan i Viti otoczone rozmiękłą gliną i lodem. Czułam się jak pierwszy człowiek na Marsie, albo ktoś kto wypił duszkiem flaszkę szampana. Zdobyłam Askję, byłam tu sama, udało mi się!

Z godzinę łaziłam wokół Viti. Nie dało się usiąść, było zbyt mokro zbyt miękko. Zrobiłam kilka zdjęć i z żalem ruszyłam na północ, wzdłuż szlakowych kołków, które chwilkę potem okazały się zbyt niskie dla śniegu. Cały krater wypełniało śniegowe błoto, z wierzchu turkusowo błękitne, bez dna. Brnęłam w nim przez 5 km w palącym słońcu i bez pitnej wody. Dopiero kiedy teren zaczął się lekko wznosić trafiłam na suchszy śnieg, usiadłam i przerobiłam go na herbatę.

Dalej znalazłam jeszcze drogowskaz wskazujący Dyngjufjoll (12 km) i aż do wieczora bezskutecznie szukałam dalszych znaków. Przeszłam pewnie kolejne 5 km w śniegu ponad kolana, w wodzie. Potem poddałam się i zeszłam wzdłuż drogi. Też była zasypana, ale wystawały kołki. W dolinach gromadziły się chmury. Okno pogodowe się zamykało. Gdybym nie znała prognozy może zostałabym na noc w toalecie – otwartej, ale trochę zakurzonej i małej. Wiedząc, że ma się zepsuć postanowiłam już bardziej nie kusić losu. Byłam na 1300 m npm. Nie miałam sieci, byłam głodna spragniona i mokra.

Zejście- również 8 km- w śniegu wcale nie było szybkie. Szłam od świtu, już prawie 50 km, po górach, śniegu i polu lawowym. O północy byłam tak skonana, że nawet mi się nie chciało gotować. Zawiesiłam namiot w przedsionku informacji i rano długo słuchałam jak pada deszcz, ciesząc się, że nie pada na mnie. Nie bardzo wiedziałam co dalej robić.

Share
Translate »