Zimowa Finlandia cz3

Próbowaliśmy wstać wcześnie, ale nie udało się nam wyjść przed świtem. W kempingowym domku było wygodnie i ciepło, i jak zwykle świat na zewnątrz wydawał mi się lodowatym piekłem. To uczucie jest bardzo chwilowe znika zaraz po wyjściu, a pojawia się tylko w kontakcie z cywilizacją. Kiedy wlekliśmy pulki przez kemping minęliśmy francuskich psiarzy (w drodze do Rosji) czekających aż podadzą śniadanie i grupę Finów na skuterach grzejących motory. Pierwsi chuchali i tupali dla rozgrzewki, drudzy wyprodukowali chmurę dymu. Oblodzone gałęzie zaczynało właśnie oświetlać słońce, zapowiadał się piękny dzień.

Na pierwszym odcinku szlaki skuterowy i narciarski biegną razem. Śnieg był ubity, szlak widać popularny, ale byliśmy sami. Tylko raz minęli nas panowie rozwożący reniferom siano (zwierzęta gromadzą się przy nim i można je złapać), a pod wieczór spotkaliśmy wędkarza. Pokazał nam gdzie jest Opukasjarvi, porozmawialiśmy chwilkę i zdecydowaliśmy się zostać na noc chociaż znów było bardzo wcześnie. Opukasjarvi to piękna chatka. Jak inne na tej trasie otoczona brzozowym laskiem. Sosny trafiały się tam jeszcze co jakiś czas, ale dalej na północ i wyżej zanikały, i zostawały już tylko same brzózki.

Noc była gwiaździsta i zimna, świeciła zorza. Kiedy wychodziliśmy rano las na drugim brzegu jeziora był już oświetlony, ale nasz brzeg, naszą trasę długo zakrywał cień. Dalsza część szlaku, chociaż narciarska, też była przejechana (bo używali jej hodowcy reniferów). Szło nam się wygodnie, lekko pod górę. W ostrym słońcu. Czym wyżej tym więcej oblodzonych brzózek, tym piękniej. Pierwszą chatkę minęliśmy na drugie śniadanie, drugą chwilkę po lunchu (nie wiedzieliśmy, że pójdzie aż tak szybko). Pogoda była niezła, widoki piękne więc postanowiliśmy iść dalej, skoro się da. Trochę na wyrost, bo tuż za Roussajarvi szlak skuterowy skręcił w las, a nam został tylko odcisk pulki poprzedników, głęboko wryty w sypki śnieg. Ścieżka wspina się tam na wysoką górę z dalekim widokiem, ale powolnym podejściem i trudnym zjazdem. Musieliśmy (pierwszy raz) założyć foki. Do Tsarajärvi dobiegliśmy już po zmroku. Para Holendrów zajadała tam właśnie kolację. Na patelni łosoś, sałatka, serwetki, świece. Wszystko to widoczne z daleka prze okno. Poczuliśmy się trochę niezręcznie, jak intruzi. Bardzo rzadko spotykamy kogokolwiek w schronach. To oczywiście miejsca publiczne, ale człowiek chyba chciałby tam być sam. Okazało się, że ślad, który nas przyprowadził nie był ich. Dwa dni temu przeszła tędy dwójka Szwajcarów, Holendrzy przyszli z Pulmanki i wracali tę sama trasą. Przed nimi w chatkowych książkach nie było już żadnych wpisów z tego roku.

Share

Zimowa Finlandia, relacja cz2

Trzeciego dnia przeszliśmy tylko krótki odcinek. Wczesnym popołudniem, które tak daleko na wschodzie i w lutym było już w zasadzie wieczorem (słońce zachodziło wtedy tuż po drugiej) zatrzymaliśmy się na chwilkę przy jakimś domku. Nawet nie to, że byliśmy zmęczeni, trasa biegła ciągiem jezior- po płaskim, ale na werandzie stała ławeczka, a mi było bardzo trudno siąść na śniegu. Musiałam zjeść żeby połknąć tabletkę- trzymałam się tylko dzięki przeciwbólowym. Już odchodząc odkryliśmy, że ta chatka to sauna, i że jest otwarta. Zostaliśmy na noc. Wieczorem przez kilka godzin topiliśmy śnieg dziwiąc się, że idzie to tak wolno-  nie wiedzieliśmy, że jest wielki mróz. Zużyliśmy wtedy 1/3 butli i przez kolejne dni martwiliśmy się, że mamy za mało gazu.

Do Sevettijarvi nie było stamtąd daleko. Znów szliśmy jeziorami, rano pięknie zalanymi mgłą. Pogoda pogorszyła się i przed południem zaczął padać śnieg. We wsi się zgubiliśmy. Chyba z powodu zamieci nie zauważyliśmy prowadzącego tam skrótu, minęliśmy zabudowania, wróciliśmy i klucząc pomiędzy podwórkami, reniferami, kupkami siana próbowaliśmy odtworzyć miejsca opisane latem przez Leśną. Zimą nie bardzo widać strukturę wsi, znikają drogi, pojawiają się jakieś inne przejścia. Przy kościele trafiliśmy na samochód i miłą panią, która poprowadziła nas na kemping. Znów zostaliśmy na noc przed zmrokiem, ale Sevettijarvi to ciekawe miejsce i szkoda by go było nie zwiedzić. We wsi mieszka społeczność Skolt Sami. To pierwotni mieszkańcy Laponii, prawosławni, mówiących innym językiem niż reszta Samów. Jest tam kościółek (zimą zamknięty), jest pełen podwójnych krzyży cmentarz, skansen i wielka szkoła gdzie zjeżdżają się dzieci nawet z miejsc odległych o 70 km, a językiem wykładowym jest skolt sami. Czekając na gulasz z renifera (na kempingu można zamówić jedzenie) poznaliśmy trzech miejscowych panów. Byli kuzynami, hodowali renifery (4000 sztuk na obszarze sięgającym aż pod Ivalo czyli długim na ponad 100 km), jeden z nich uczył rodzimego języka. Miło się z nimi rozmawiało. Okazało się, że widzieli nas już wcześniej w Naatamo. Ja też, jak przez mglę pamiętałam mężczyzn ubranych w zebrane w talii płaszcze- jak sukienki z pasami pełnymi ozdobnych noży. Takie stroje były tu normalne. W Naatamo mieszały się z turystami w skuterowych kombinezonach, Rosjankami w lisich futrach i białych botkach i ciepło ubranymi ludźmi, którzy przyjechali na codzienne zakupy. Jose mierzył sweterki, więc pewnie trudno było nas nie zauważyć.

Wieczorem poszliśmy jeszcze do sauny-Nic nadzwyczajnego- skwitował to (pierwsze w życiu) doświadczenie Jose- identycznie spocony czułem się się w Barcelonie ubrany w te wszystkie ciepłe rzeczy…

 

 

Share
Translate »