lekcja kaligrafii

Poza pięknymi kolorowymi dniami- choćby takimi jakie pokazałam w poprzednim wpisie w Laponii bywały też dni, blade i mętne. Prawie nic nie było widać. Czasem padał śnieg, często nic się nie działo, tylko rozproszone przez chmury światło nie rzucało choćby najbledszych cieni i białe szczegóły na białym tle ginęły. W zeszłym roku najpierw mnie to strasznie drażniło, później nauczyło dostrzegać niuanse. Z uzbieranych wtedy zdjęć powstał cykl Simple World, za który dostałam kilka wyróżnień i nagród. Oczywiście rzeczywistość nie zawsze była interesująca trafiały się długie godziny niepewności, dezorientacji, zawieszenia w czymś nierealnym, niepoznawalnym nawet. Męczące. Wpadałam w zaspy, spadałam z niewidocznych uskoków. Pomimo tego liczyłam, że w tym roku uda się kontynuować tamten cykl, i że znów zobaczę piękno prostego świata. Tak się nie stało. Nie wiem dlaczego. Byliśmy w innych miejscach, widzieliśmy inne krajobrazy. Tak jak poprzednio przeszłam przez wszystkie stadia rozczarowania (robienie planów zwykle skutkuje niezadowoleniem), a potem siedząc gdzieś i czekając na Jose uparłam się, że wynajdę piękno w tym co mnie teraz otacza. Nazwa- Lekcja kaligrafii przeszła sama. Spodobała mi nawet się nie dlatego, że moje zdjęcia przypominały rysunki. Kaligrafia wymaga skupienia i czasu, podlega regułom, dąży do ideału. Tu, w tym bezwzględnym świecie ideałem było zwykłe trwanie- samo w sobie wystarczająco piękne.

Teraz to wszystko znów stało się bardzo malutkie, nieważne, ale w tamte pozbawione widoków dni było wciągającym zajęciem- skromnym i (wiedziałam to) bezsensownym, ale dającym wrażenie odkrywania czegoś bardzo podstawowego, jakiejś nieznanej mi równowagi. Szło powoli, niewiele zdziałałam, więc kiedy wracało słońce bywałam rozczarowana. Świat robił się zbyt złożony, zbyt gęsty i znów trudno mi go było zrozumieć.

PS: Mętne dni trafiały się nam regularnie. Początkowe zdjęcia pochodzą z Finlandii, głownie z odcinka Utsjoki-Levajok. Kilka brzózek sfotografowałam też idąc przez Ifjordfjellet. Stara linia telefoniczna i chatka to dzień drogi przed Nordkinn, zadymka trafiała się wielokrotnie zostawiłam tylko jedno zdjęcie. Bobki zawsze mi się podobały. Są znakiem własności- „tu byłem” wypisanym na śniegu przez renifera.

 

Share

Nordkinn zimą

Wybaczcie, że opiszę wszystko w jednym wpisie. Tak mi łatwiej, tak ta historia ma większy sens. Pierwszy fragment naszej tegorocznej wędrówki- Finlandia był prosty. Korzystaliśmy ze znakowanych szlaków, z chatek, ze śladów skuterów czy z opisów spotkanych gdzieś ludzi. Kłopoty zaczęły się dzień drogi za Utsjoki, kiedy ostatecznie opuściliśmy odwiedzane przez wędkarzy czy właścicieli reniferowych stad miejsca, a na wzgórza, którymi szliśmy zaczął docierać norweski wiatr. Pojawiło się sporo skał, uskoki i goły lód. Zaczęliśmy kluczyć i tracić czas. Pierwszy biwak „na dzikim” wypadł nam niewygodnie na kamienistym zalodzonym zboczu z widokiem na świętą górę Rastigaisa. Dotarliśmy tam już po ciemku tropiąc ślad skutera, który jak sądziliśmy musiał jakoś zjechać w dół. Z góry widzieliśmy i Tanę- wielką wijącą się malowniczą rzekę i kilometry lasów po obu stronach doliny. Stromych, splątanych, chyba nie do przejścia, chociaż niskich- na tych wysokościach rosną tylko karłowate brzozy.

Zejście do Tany omal nie kosztowało nas utraty pulki, którą Jose niefrasobliwie wypuścił z rąk przy wywrotce. Zatrzymała się na skraju urwiska, dosłownie w ostatniej chwili. Prowadzeni śladami skuterów dotarliśmy do szosy- białej, Finowie nie czyszczą swoich dróg (wyrównują je i ubijają), przeszliśmy nią kilka kilometrów i zamiast jak planowaliśmy odwiedzić schronisko w Levajok przeszliśmy rzekę w oznakowanym miejscu (lód w tym roku niepełny i cienki) i poszliśmy dalej do góry. Zadzwoniliśmy tylko żeby spytać o drogę. Dzięki pomocy uprzejmej pani udało nam się od razu trafić na właściwą ścieżkę i zacząć podejście. Pierwszy nocleg był zwykły, spokojny w osłoniętej od wiatru dolinie, w lesie. Czym wyżej tym mocniej wiało. Na Rastigaisa siedziała lodowa chmura, wędrowaliśmy wśród wyrzeźbionych przez wichury zasp, wywianych skał. Przełęcz z daleka wyglądała stromo. Z bliska nie wiemy. Wpadliśmy w śnieżny tuman jak w bęben pralki. Pokonanie grani zajęło nam kilka godzin, tej drogi za nic byśmy nie powtórzyli. Podejrzewam, że chodziliśmy w kółko. Tak czy siak o zmierzchu znaleźliśmy się po drugiej stronie na gładkim wywianym lodzie drapniętym co jakiś czas płozą skutera. Wiało okrutnie. Szliśmy bokiem pod wiatr, oślepieni i wymęczeni siekącym po oczach śniegiem. Na mapach pod Rastigaisa jest schron. Nie wiedzieliśmy czy jest otwarty, ale mieliśmy nadzieję, że tak. Nie znaleźliśmy go, chociaż był moment w którym poczuliśmy dym. Huczało wtedy tak, że się nie dało rozmawiać, więc każde z nas oddzielnie uznało, że to złudzenie. Niemożliwe, żeby ktoś oprócz nas tu był! Przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów śledząc zawiane ślady płozy i rozbiliśmy biwak w sztormie, w wichurze. Wszystko co mieliśmy poszło na deadmany, a pomimo tego namiot miał raczej nietypowy kształt. Jeden przedsionek kompletnie zasypało nocą. Śpiwory stłoczone i przyciśnięte do ścian pozamakały. Byliśmy oblodzeni. Zdołowani zdecydowaliśmy się wrócić, ale nie udało się nam. Wiatr zmienił kierunek i teraz wiał nam w twarz. Niemal się nie przesuwaliśmy. Pozamarzały nam okulary. Zmieniliśmy je na zapasowe, ale wystarczyły tylko na chwilę. Oślepieni- bo słońce pięknie rozświetlało ten ruchomy lód odwróciliśmy się i ruszyliśmy z wiatrem po wywianym do gołego jeziorze. Już po kilku minutach trafiliśmy na oblodzone skutery i brytyjskich żołnierzy w zasypanym po dach schronie. Był też nasz wczorajszy ślad. Przeszliśmy jakieś 50 m od chatki nie widząc jej. Żołnierze poradzili nam żeby przeczekać dzień. Sami spakowali się i odjechali bez widoczności licząc na bardzo dokładny zapis z gps- wracali tę samą drogą. Zostawili nam troszkę jedzenia na wypadek gdybyśmy utknęli na dłużej i otwartą główną część chatki- sypialnię zamknęli na klucz.

Wieczorem wiatr osłabł, wyszliśmy przed świtem pełni nadziei. Cisza trwała może z 5 minut, tak jakby wiatr czekał żeby nam towarzyszyć. Wraz z nami ruszył też wędrowny śnieg. Przez cały dzień wichura pchała nas prosto na północ. Próbowaliśmy zboczyć troszkę na wschód, ale z marnym rezultatem. Nic prawie nie było widać. Wiatr dusił, szamotał płaszczem, w końcu wyrwał mi z ręki mapę. Została nam tylko ogromna 1:250000 i gps Jose – który w tych górach pokazywał wyłącznie szosę i linię brzegu odległego o 50 km. Bez jezior, bez dolin, bez nazw. To chyba wina miejsca, bo nie działały tam też telefony, nawet satelitarny aparat Brytyjczyków. Po południu teren zrobił się bardziej urzeźbiony. Wpadliśmy w ciąg kanionów wraz ze strumieniem ruchomego śniegu, jak woda do spłuczki. Wpadliśmy to może nieodpowiednie słowo. Baliśmy się. Stawaliśmy żeby pomyśleć. Przy braku widoczności nie wiedzieliśmy jak te wąwozy głębokie. Straszyły nawisy. Być może trzymalibyśmy się wzgórz (nie wiem czym, bo pierwsza próba się nam nie udała, wiatr zostawił tam same kamienie i lód). Być może byśmy się nie odważyli zanurzyć gdyby nie kopczyk wskazujący drogę. Niewiarygodny, bo przecież nie szliśmy szlakiem. Posłuchaliśmy go. W kanionach było spokojniej, ciszej. Wieczorem znów się poprawiło, noc bez kłopotów. Poranek piękny, słoneczny, była widoczność. Wydawało nam się, że wiemy gdzie nas przyniosło. Pełni nadziei ruszyliśmy szukać kolejnego schronu (nadal liczyliśmy na to, że odzyskamy kontakt z cywilizacją, że się gdzieś pozbieramy, wysuszymy). Coś niestety pokręciliśmy. Dolina o kształcie gwiazdy, którą jak sądziliśmy rozpoznaliśmy na mapie otworzyła się znów na północ, nie na wschód. Pojawiły się widoki na wybrzeże (piękne!), a my zwiedzeni chwilowo dobrą pogodą wkopaliśmy się trudne zbocze próbując odbić w stronę zgubionego schronu.

Na podejściu przeleciał nad nami helikopter. Pomachałam, że wszystko ok. Musiał nas widzieć. Dwie jaskrawe plamki w tej ogromnej białej przestrzeni. Chwilę potem, minęło może kilkanaście minut zmiótł nas z tych z gór huragan. Znów na północ. Zjeżdżaliśmy na oślep stromym, poprzecinanym pasmami skał stokiem, z którego już się nam nie udało wycofać. Wyglądało to paskudnie. Nie widzieliśmy po czym, ani jak szybko jedziemy, ziemię tak do łydek zasłaniał pędzący 60-80 km na godzinę śnieg. Staraliśmy się trzymać blisko siebie i nie pogubić. Jechałam pierwsza, sprawdzając różne możliwości, wracając. Wiatr wywracał pulki. Omijaliśmy skały, płaty czystego lodu, stromizny. Szło to bardzo powoli. Biwak tego dnia też był wyjątkowo trudny. Myślałam, że nie uda się wcale rozbić namiotu. Zakopana na głębokość pół metra pulka utrzymywała tropik w miejscu, ale fruwał nad nami jak parasol nie dając się trwale uziemić. Ściana ze śniegu wysoka na metr uratowała tylko jedną stronę- zasypaliśmy fartuchy, ale reszta i tak stała dęba. Jose opanował tą konstrukcję już nocą. Rzucił się, wbił rurki w śnieg, potem wszystko dokładnie zakopał. Z czasem zakotwiczył też boki (mówił, że jedyne co mu przyszło wtedy do głowy to „refować żagle”). Powstała psia budka, w której początkowo mogliśmy tylko siedzieć skuleni, ale potem, jak się powierciliśmy, ubiliśmy śnieg udało nam się nawet położyć. Zjedliśmy wtedy to, co było pod ręką- suszone mango z suszonymi buraczkami. Pycha :). Dobrze, że mieliśmy zapas wody w termosie. Wiało przez całą noc, a przestało kiedy wpięliśmy narty po spakowaniu naszych żałosnych klamotów. Byliśmy w jakimś dziwnym miejscu- labiryncie wąwozów i wzgórz- w świecie reniferów. W południe zobaczyliśmy z grani fiord, po drugiej rozbiliśmy namiot i wysuszyliśmy wszystkie mokre rzeczy- w niemal całkiem bezwietrznej kotlince. Na długo przed nocą, ale coś się w nas tego dnia złamało. Nie liczyliśmy już na żaden schron. Wiedzieliśmy, że musimy sobie radzić sami.  Musimy jeść, pić, suszyć rzeczy. Tu gdzie się znaleźliśmy. Wtedy, kiedy było trzeba.

Wiało przez noc i przez kolejny dzień, tak mocno, że baliśmy się jednocześnie wyjść z namiotu. Padał śnieg, mokry, ciężki, taki, który trzeba było usuwać żeby nie zarwał, nie podarł naszych ścian. Nie przejmowaliśmy się. Namiot był rozbity idealnie (Jose postanowił już nigdy się nie dać przechytrzyć górom i chociaż zakopywanie zajmowało nam ponad godzinę powtarzał to już zawsze, co noc bez względu na chwilową pogodę). Przespaliśmy wichurę wygodnie, w przerwach jedząc i topiąc wodę na kolejny dzień. Po południu trochę się poprawiło więc wdrapaliśmy się na okoliczny pagór i udało się wysłać sms do Edka. Odpisał, że się ma poprawić, więc ruszyliśmy jeszcze przed świtem (wstaliśmy o 3-ciej), według planu Jose, który wieczorem (tym jeszcze spokojnym) zdążył przejść się po okolicy na nartach i znalazł skuterowy ślad. Teraz już go oczywiście nie było więc błądziliśmy, grzebaliśmy się w urwistych lasach, pokonaliśmy nawet fragment skalistego kanionu. Zeszliśmy jednak szczęśliwie tam gdzie chcieliśmy- do dużej doliny Adamsfiorddalen, a nią ostatecznie do szosy (zimą działającej jako szlak skuterowy). Mogliśmy wtedy uciec, zejść do ludzi. Poszliśmy w górę. Do Ifjord dotarliśmy po 3 dniach, z których jeden zszedł nam na szukaniu zejścia wśród urwisk i skał. Udało nam się wprawdzie znaleźć zgubiony wcześniej szlak- a konkretnie miejsce gdzie powinniśmy byli go spotkać, zastaliśmy tam jednak niespodziankę. Z całego ciągu zaporowych jezior, którymi co roku prowadzono drogę skuterową L8 spuszczono wodę. Jeziora wypełniały spiętrzone kry, a szlak zastąpiły tablice ostrzegawcze- Niebezpieczeństwo nie wchodzić. Być może wiatr pędzący nas na północ nie miał wcale zamiaru nas skrzywdzić, tylko wiedział, że tamtędy nie da się w tym roku przejść…

Kemping był już otwarty więc się rozmroziliśmy i z tego chyba powodu znów zrobiliśmy głupawy błąd. Kusiło nas wybrzeże. Nie macie pojęcia jak tam jest pięknie. Zamiast wdrapywać się od razu w góry postanowiliśmy przejść najpierw chociaż kawałek wzdłuż drogi i popatrzeć na ośnieżone fiordy. Z naszych obliczeń, z naszej przeogromnej mapy wynikało, że tych kilometrów jest 10, naprawdę było ich 17. Już po 5-ciu może 7-miu przetarły się pulki Jose. Nocą ktoś posypał piaskiem szosę (wraz z poboczem, którym zresztą i tak nie dawało się iść). Omijaliśmy to jak umieliśmy, ale niewiele mogliśmy zrobić. Szłam druga i zaalarmowały mnie pomarańczowe wiórki na lodzie… Zostało nam tylko zakleić dziury taśmą, z tym, że klej w ujemnych temperaturach nie trzymał. W tej sytuacji zasłała nas międzynarodowa grupka fajnych ludzi, którzy też nocowali na kempingu w Ifjord. Podrzucili nas kawałek do sklepu w Leseby. Tam, w cieple taśma złapała, a nasi towarzysze odbyli naradę co robić. Pojechali w kierunku Mehamn przypadkiem, myśląc że jadą na Nordkapp (za Ifjord minęli odbicie drogi). Gdybyśmy nie zamachali, nie zatrzymali ich chyba by się nie zorientowali, że zabłądzili. Uznaliśmy, że wszystko to stało się po to żeby nas uratować. Kto inny zabrałby do osobowego samochodu dwójkę narciarzy z pełnymi pulkami (mieliśmy je podczas tej podroży na głowach)…Wielkie dzięki!

Objedzeni- w Leseby jest dobry sklep, opici kawą (za jedyne 10 koron szklanka), wyszliśmy znów w zawieruchę, w wiatr. W sklepie poradziono nam jak iść. Było tam straszliwie stromo. Taśma wytrzymała tylko kilka kilometrów. Hamowała tak, że Jose musiał ją zedrzeć. Została tylko warstwa wewnątrz. Przy tej czynności zastał na skuter. Miły człowiek (słabo widoczny w śnieżycy) oznajmił, że będzie nas eskortował do Bekkarfjord. Dziewczyna, którą spytaliśmy o drogę była jego siostrą. Niechcący poradziła nam najtrudniejsze przejście niezbyt rozsądne zimą- faktycznie stromy wygwizdów. Zorientowawszy się jak wieje zadzwoniła do brata. W ten sposób przedostaliśmy się bezpiecznie przez grań i zostaliśmy sami pod upiornie stromą linią energetyczną z widokiem na Bekkarfiord. Zsunęliśmy się wzdłuż słupów pieszo ciągnąc odwrócone pulki -jak kotwy. Inaczej byśmy tam pospadali. Dalej było już całkiem przyjemnie- jest nartostrada (pewnie to nią powinniśmy byli zejść). Nocleg też nam się wyjątkowo udał -w Bekkarfjord jest schron dla kierowców czekających na konwój- wspaniały, z sofami, z ciepłą wodą. Przenocowaliśmy tam. Polecił nam to przejezdny pan widząc jak się kulimy w jakiejś budce (chyba na skrzynki pocztowe). Wiedzieliśmy o tej poczekalni, ale nie mieliśmy pojęcia gdzie jej szukać.

Dojście do Hopseidet zajęło nam niecałe dwa dni. Szliśmy płaskowyżem z mnóstwem pięknych widoków, też na wybrzeże. Spotkaliśmy po drodze dwóch chłopców na skuterach wiozących do swojej wsi przyczepę paliwa w kanistrach. Zachęcali żeby tam też pójść. Trafilibyśmy, poustawiali tyczki. Z góry, z daleka wybrzeże wyglądało wspaniale, wręcz niewiarygodnie, tylko baliśmy się, że się nie wyrobimy.

Jedną noc biwakowaliśmy (wbrew radom) na płaskowyżu i szczęśliwie nas nie wywiało. Drugiej również nie udało nam się nigdzie schronić. Nad fiordem stała tylko brudna toaleta i leżała wyrzucona na brzeg łódź. Drogę przecinała świeża lawina sprzątnięta już przez spychacze. Odeszliśmy od wszelkich możliwych skarp i przenocowaliśmy bezpiecznie na szlaku (zgubiliśmy go niestety natychmiast). Za Hopseidet znów wdrapaliśmy się na płaskowyż. Pogoda była paskudna, ciepła. Mokry śnieg lepił się nam do nart. Musieliśmy stawać i je smarować. Szliśmy wzdłuż starych telefonicznych słupów, bo tam spodziewaliśmy się znaleźć schron. Faktycznie był. Chatka z lat 50-tych otwarta, z przedsionkiem szczelnie wypełnionym śniegiem. Odkopywanie wewnętrznych drzwi zajęło nam z pół godziny, chociaż z chatkowej książki wynikało, że przed tygodniem ktoś już tu był. Wewnątrz przytulnie, cieplutko.

Sztorm osłabł trochę wczesnym przedpołudniem. Siedząc w chatce zdecydowaliśmy, że przy takiej pogodzie płynięcie statkiem na 3 godziny przed odlotem samolotu jest ryzykowne więc powinniśmy wrócić do Kirkenes dzień wcześniej. To przesądziło. Najkrótsze przejście przez Varanger to ok 60-ciu km, a na Nordkinn i z powrotem do Mehamn było pewnie mniej niż 50-siąt. Poza tym, przestał nas już obchodzić stary plan. Wsiąkliśmy w te góry. Przywiązaliśmy się do nich. Chcieliśmy je poznać do końca. Licząc na poprawę pogody ruszyliśmy na Kinnarodden- na kompas, na czuja, bez widoczności. Trafiliśmy na zasypaną wieś, przecięliśmy szosę. Szliśmy w kierunku domku- kostki na mapie. Być może gdyby jej tam nie było nie odważylibyśmy się wyjść. Sama nie wiem. Szukając przebiliśmy się ciągiem skalistych ścian, nieprzyjemnych, bo zalodzonych i stromych. Nie znaleźliśmy oczywiście nic. Ostatecznie biwakowaliśmy w płytkiej kotlince. W sumie, zważywszy na okoliczności nie najgorzej.

Czekał nas piękny dzień. Mieliśmy szczęście i szybko odnaleźliśmy letni szlak, który na mapach powinien biec do szosy pod Kjollefiord. Szło nam się nim przyjemnie. Prowadził z sensem, przytulną dolinką,  schodził nad morze przy Sandfjord (ale tam było cudnie!) wspinał się na długi otwarty na ocean płaskowyż- taką szyję i ostatecznie kończył nawisem na wystawionym na północ urwisku. Zostawiliśmy pulki kiedy zrobiło się zbyt dużo kamieni i ruszyliśmy pieszo. Przed nami piętrzyła się ostatnia skała. Stroma i oblodzona, ale piękna. Świeciło słońce. Jose zabrał jedzenie (wcześniej widzieliśmy świeży ślad rosomaka i nie chcieliśmy dać mu się okraść). Siedliśmy. Sielanka, plaża… Rano napisałam do Edka prosząc go o prognozę pogody, ale odpowiedź jakoś jeszcze nie doszła. Była sieć więc zadzwoniłam do męża. Taka ładna pogoda… takie piękne plaże, tak śliczny biwak nad Sandfjord… cos mi mówiło, że to podejrzane…. Bogdan napisał, że idzie wiatr. Że 8 w skali Beauforta, a potem zmiana z zachodu na północ i ponad 20 m /s. Ale najgorzej ma być późną nocą. Pomiędzy 3-6 rano.

Porzuciliśmy oblodzoną skałę. Nie wiem nawet czy dałoby się tam wejść bez raków. Może, mając więcej czasu, w kółko. Czasu nie mieliśmy wtedy wcale. Wiatr dorwał nas jeszcze na płaskowyżu. Był północno zachodni więc pchał. Przebiegliśmy wtedy ogromny kawał i rozbiliśmy namiot solidnie pod osłaniającą nas nieźle skarpą. O tym jak mocno wieje dowiedziałam się dopiero rano wchodząc na grań. Wywróciło mnie tam od razu, zrzuciło pulkę w dolinę, na lód. Wygrzebałam się z wielkim trudem dopiero kiedy zdjęłam łapiący wiatr przeciwdeszczowy płaszcz. Trudno sobie z tym było poradzić nie odpinając pulki ciągnącej przy tym jak kula (u pasa), trudno utrzymać siedząc na gładkim lodzie. Muszę pomyśleć nad jakimś innym holem na przyszły raz.

Zeszliśmy kawałek myśląc, że tak może być krócej, ale dalej było upiornie stromo. Wróciliśmy z ogromnym trudem, pod wiatr. Zaryzykowaliśmy wędrówkę wzgórzami- żeby nie zgubić znaków – letnich więc poustawianych wysoko. Wiatr narastał, znów niosło nas tam gdzie samo chciało. W tumanie, w zawierusze. Był moment, w których widzieliśmy Kjollefjord. Potem kierunek wiatru się zmienił. Tak w każdym razie wtedy myślałam. Nie było już znaków tylko ten rozpędzony śnieg. Prosto w plecy. GPS podawał, że mamy 7 km do drogi. Wydawało się, że nie zdążymy i nagle zaraz po tym jak wjechałam wprost w puchatą skarpę (nic, ale to nic nie było widać) przed nami pojawił się ciemny punkt. Zanim się wykopałam, zanim znów udało mi się wpiąć narty Jose już prawie do niego doszedł. Domek w kształcie litery L osłaniający i północ, i zachód, czyli oba kierunki, z których miało tej nocy wiać. Rozbiliśmy tam namiot, mocując go do tarasu, do płotu, do drzwi. Pojęcia nie miałam jak się tam znaleźliśmy. Byliśmy przy drodze do Mehamn nie do Kjollefjord jak sądziłam, jak biegł letni szlak. Wiało nadal z zachodu, więc kierunek zmieniliśmy my, nie wiatr. Nie wiem gdzie, nie pamiętam kiedy znikły nam czerwone znaki.  Jakimś cudem, jakimś zrządzeniem losu daliśmy się znieść do szosy najkrótszą z możliwych tras. Podobno co drugi głupi ma szczęście, najwyraźniej zawsze trafiało się jednemu z nas…

Rano poszliśmy wzdłuż drogi do Mehamn. To tylko 6-7 km. Nie spieszyliśmy się. Prom miał odpłynąć dopiero o 7-mej. Gdyby nie zamknięta cukiernia nigdy nie dowiedzielibyśmy się, że przestawiono czas. Zdenerwowani, że się spóźnimy popędziliśmy na przystań. A tam pusto. Tylko kartka, że to port, tylko poczekalnia, piękna, ciepła chociaż bez kanap i rozkład jazdy. W każdym porcie podana godzina, a przy Mehamn tylko telefon. Zadzwoniłam- automat klepał coś po norwesku. Wybiegłam znów w sztorm, w wiatr. Cudem zatrzymałam jakiś samochód, jedyny który tamtędy jechał. Pan powiedział, że to numer dla picu, że ma lepszy, i że się dowie. Zadzwonił do kogoś na promie. Negocjował z tym kimś jakiś czas. W końcu powiedział -płyną po was. Prom wynurzył się ze śnieżycy już po zmroku, lekko spóźniony. Oprócz nas zabrał też jeden samochód. Dziewczynę, która musiała być rano w Kirkenes, a akurat zamknięto drogę. Nie pytałam już czy to przez ten sztorm, czy może znów gdzieś spadła lawina. Śnieg wirował, statek świecił jaskrawo, na wprost nas – malutkich opadł ogromny trap. Wciągnęliśmy nim zaśnieżone pulki na oczach podróżnych wklejonych w każde okno. Rano w Kirkenes robili sobie z nami zdjęcia. Teraz wszystko to w biegu, poganiani że już, już odpływamy … Mehamn to najbardziej wysunięty na północ promowy port. Hurtigruten wpływa tam zawsze kiedy może, ale nie codziennie, tylko wtedy, kiedy się da.

Zdążyliśmy zmieść śnieg zanim się rozpuścił, chociaż przejmowaliśmy się tym chyba tylko my.  Nasze bagaże- zbyt duże dla przechowalni zostały na środku eleganckiego holu. Panie z recepcji powiedziały nam gdzie jest suszarnia i prysznic. Dostaliśmy nawet szampon i ręczniki. Zaczęło bujać gdzieś w połowie kąpieli. Nigdy wcześniej nie pływałam po oceanie więc ta fala mnie przede wszystkim dziwiła. Ogromna, ale nie wywołująca torsji jak nasza. Długie chwile kiedy się leciało w dół (jakby się urwała winda) i wznoszenia jak na karuzeli. Padłam potem na ustawionej w kierunku dziobu kanapie. Wmówiłam sobie, że tę (drogą) karuzelę lubię, że to frajda, niezapomniane przeżycie i przespałam całą noc jak kamień. Nie wiem czy zawinęliśmy do Berlevag, do Vardo czy do Batsfjord. Pamiętam dopiero Vadso. Duże, spokojne. 0 7-mej kiedy podano śniadanie nie bujało już ani odrobinę. Płynęliśmy przez Varangerfjord zasłonięci półwyspem, otoczeni górami. Po lewej, po stronie Kirkenes było pięknie, urwiste klify, sporo skał. Północna strona (półwysep Varanger) wydawała mi się nudna i płaska. To nie prawda, że nie ma tam drzew. Były. Te same nędzne brzózki co w Mehamn. Nie żałowałam już, że plan przejścia przez Varangerhalvoya nie wypalił. To co przeszliśmy, co przeżyliśmy było piękne. Trudne, groźne, ale w jaki sposób przyjazne. Nie wykończyło nas, tylko trochę nas (po swojemu) wychowało.

PS: w Kirkenes palnęliśmy kolejną głupotę. Objedzeni jak bąki, leniwie ruszyliśmy na lotnisko pieszo, szukając wolnych od asfaltu dróg. Gdyby nie zdecydowany sprzeciw Jose i wymuszony na mnie powrót na szosę, utknęlibyśmy w zakazanym wojskowym terenie, tak skalistym i poszarpanym, że na pewno nie zdążylibyśmy nim przejść na czas. Uratowała nas przejeżdżająca akurat pani. Wróciła do domu, wypakowała swój samochód i przyjechała żeby nas odwieść. Rozbiliśmy namiot na samym lotnisku. Na śniegu tuż przy parkingu. Jose nawet tu zakotwiczył go bardzo porządnie argumentując- nigdy więcej nie pozwolę tym górom z nas kpić!

PS2- Nordkinn (Kinnarodden) jest najbardziej na północ wysuniętym punktem kontynentalnej Europy. To dzikie odludne miejsce. Popularny, przystosowany do wizyt turystów Nordkapp leży wprawdzie dalej na północ, ale na wyspie.

 

 

Share
Translate »