Południowa Norwegia pieszo cz6: Hardangerjøkulen, Hallingskarvet

Noc była bezchmurna i temperatura szybko spadła poniżej zera. Nie chciało mi się wstawać przed słońcem, więc leżąc czekałam aż jego pierwsze promienie dotkną lodu co wyrósł mi na namiocie (wewnątrz i na zewnątrz). Pięknie to wyglądało. Jak klosz z ręcznie odlewanego szkła pełen nierówności i pęknięć. Jedna z zalet czy wad tego maleńkiego namiotu, jest przezroczysty. Jeszcze zanim się spakowałam pojawiły się pierwsze chmurki i nawet nie zauważyłam kiedy niebo było znów blade i szare. Szlak mało uczęszczany, niewydeptany i szybko się pogubiłam. Musiałam potem wrócić długi kawał. I tak chatka, do której był0 najwyżej 8 kilometrów trafiła mi się w porze drugiego śniadania. Liczyłam, że może będzie pusta, ale już z daleka widziałam ludzi. W każdym z mieszkalnych domków ktoś był. W centralnym, który służył za kuchnię kobieta młodsza ode mnie z 10 lat zmywała gary. Była tym tak zabsorbowana, że początkowo mnie nie zauważyła. Zrzuciłam plecak na schodkach i zapukałam w okno.

-Jaki jest stan szlaku po wschodniej stronie lodowca?- spytałam. Skinęła żebym weszła do środka. Na ścianie wisiała piękna mapa. Wyraźnie wyrysowane szlaki kusiły, najbardziej oczywiście te gdzie nikt nie chodzi. Ale kobieta szybko mnie sprowadziła na ziemię. -Deszcz wymył lód do szkła, a jest tam stromo, przedwczoraj ktoś opowiadał, że wspinał się po skałach żeby to ominąć. Poza tym idzie deszcz-. – Nie masz może wrzątku?- spytałam. Pokręciła głową.- Muszę pomyśleć- powiedziałam i wyszłam na schodki. Zdążyłam wyciągnąć worek z jedzeniem kiedy wyszła z małym termosem. -Trochę mam, został mi z rana, zobacz, może wystarczy na kubek.

Byłam jej wdzięczna, choć woda nie była gracą. Raczej ciepła. Rozpuściłam w niej mleko w proszku. -Siądziesz ze mną?- spytałam. Siadła ze swoim kubkiem i przez długi czas piłyśmy patrząc na góry, coraz bardziej wilgotne i szare. -Szkoda, że w DNT nie jest jak w Szwecji- powiedziałam- Można wejść na chwilę każdego dnia i zjeść pod dachem, coś ugotować. – W Norwegii wszystko jest bardzo drogie- powtórzyła slogan, który słyszałam chyba od każdego, slogan wytrych, który wszystko tłumaczy- Prąd, gaz… zresztą też możesz wejść w dzień. -Wiem, ale to byłaby droga herbata. 50 koron, gdybym przyjechała w góry na kilka dni drobiazg, ale ja chodzę miesiącami.

Zainteresowało ją to i chwilkę gadałyśmy o górach i szlakach. – Długo czekałam na możliwość bycia tu- powiedziała smutno- Myślałam, że będę chodzić po górach, ale nawet jeśli mam czas to mi się nie chce. To nie to samo co wędrować z plecakiem, strasznie marznę- spojrzałam zdziwiona więc wyjaśniła. -Z plecakiem się męczę i jest mi ciepło, a bez niego lodowato.

-To weź plecak- zaśmiałam się.

Zaczęło kropić i dałam się namówić na najbardziej popularny szlak Hardangerviddy, ten co biegnie do Finse. Kobieta zapewniała, że obsługa w odległym o 15 km schronisku jest miła i nie spotka mnie tam nic takiego jak poprzedniego dnia z jajkiem na twardo. Bo nie powstrzymałam się i jej opowiedziałam. Ruszyłam w takim razie, wokół jeziora na most (w międzyczasie grupka Norwegów dla zabawy forsowała bród). Jeszcze nie znikły zabudowania Kjeldebu kiedy deszcz zgęstniał i zerwał się wiatr. Brnęłam w ulewie przez szarą skalistą dolinę. Początkowo sama, potem kiedy mój szlak dobił do głównego traktu wśród ludzi. Niemcy, Holendrzy, Belgowie. Niektórzy nawet nie odpowiadali na „dzień dobry” inni z kolei stawali i ochoczo zasypywali mnie lawiną dobrych rad. Żałuję, że żadnej nie zapamiętałam, były tak głupie, tak oczywiste i przez to tak oderwane od „mojego świata”, że po prostu kiwałam uprzejmie głową i czekałam kiedy się skończą. Być może złościłyby mnie gdybym się śpieszyła, ale do schroniska nie było daleko i miałam zamiar się tam zatrzymać na noc. Zresztą dzięki takim turystom niosłam trochę dobrego jedzenia. To oni zostawili w Haukelisetter liofila, risotto i mleko w proszku. Risotto planowałam ugotować na kolację. Schodząc z urwiska w kierunku grupki drewnianych domków już niemal czułam jego zapach i smak. Kiedy podeszłam bliżej wyobrażony zapach zmienił się w realny smrodek zupy w proszku. Dwóch mężczyzn w przeciwdeszczowych kurtkach i kapturach stało przy prowizorycznym stoliku, czy stercie palet. Na środku kipiał jetboil. W pierwszej chwili wzięłam ich za budowlańców, w błocie pośrodku wykopów. Teren był rozryty koparkami, omijałam rowy na rury, sterty kamieni i ziemi, grzęzłam. -Fajnie pachnie- rzuciłam kiedy ich mijałam. Zaśmiali się, więc spytałam dlaczego gotują na dworze. Nie wolno. Nie wolno gotować w schronisku.

-Naprawdę?- spytałam faceta w recepcji. -Tak!- powiedział. Dopiero w tym momencie poczułam się rozczarowana. Panowie na zewnątrz wyglądali jakby się dobrze bawili i myślałam, że się może zgrywają. – Dlaczego?- Nie odpowiedział. Szkoda, bo myśl o deszczu rozcieńczającym mój wymarzony ryż i maleńkim palniczku z płomyczkiem słaniającym się w wichurze wybuchła i poczułam się jakby mnie ktoś trzasnął w twarz. -Dlaczego?- powtórzyłam. Mógł powiedzieć, że przepisy przeciwpożarowe, że cokolwiek, rzucić jakiś gładko brzmiący wykręt. Ale tylko się na mnie gapił bezczelnie. -Bo sprzedajecie tu swoje jedzenie?- Dokładnie tak!- Musi być strasznie niesmaczne skoro trzeba do niego zmuszać w taki sposób! – nie wytrzymałam. Ludzie siedzący na ławce obok wsadzili głowy pomiędzy kolana. Nie wiedziałam czy chichoczą, czy mój sprzeciw tak ich oburza.

-Gotujemy bardzo dobre jedzenie, znamy się na wszystkich możliwych dietach… – „No jasne” pomyślałam o kubłach na śmieci, które minęłam podchodząc. Te wszystkie konserwowane rzeczy w plastikowych opakowaniach, tony śmieci, ten najtańszy słonecznikowy olej, gotowe sosy. „Na wszystkich dietach… to chyba należy się nagroda Nobla”- chciałam powiedzieć, ale się powstrzymałam.

-Wolę spać głodna. Poproszę sam nocleg.

-Legitymacja- Mam tylko numer w telefonie- pokazałam tak jak poinstruowano mnie w DNT (czy raczej w STF ze Stavanger, bo to tam kupiłam członkostwo). Wystarczyło w Haukelisetter, w chatkach nikt nawet o to nie pytał. – Nie!- warknął- numer może być podrobiony, może jest z zeszłego roku.- Mam jeszcze maila od Towarzystwa, w którym potwierdzają moje członkostwo- wróciłam do przedsionka, bo tam chyba był lepszy Internet.- Proszę. – To też nieważne- oznajmił z satysfakcją.- Chcę zobaczyć plastikową legitymację.- Nie mam, nigdy nie miałam-. To musisz zapłacić pełną kwotę- W porządku, ale poproszę wyjaśnienie na piśmie. Załatwię to sobie potem z DNT, lub pójdę do sądu jak będzie trzeba. Jestem członkiem, zapłaciłam 800 koron za ( jak głosiła ulotka) dostęp do 550 schronisk. Nie sądziłam, że trafię na takie jak to, teraz żałuję.

-No dobrze, tym razem wyjątkowo uwzględnię członkostwo- wycedził.

Podałam kartę, już wklepał do systemu mój numer DNT. Deszcz spływał strumykami po szybie, rozkopy zamieniały się w grzęzawisko. Pomimo obrzydzenia do tego miejsca, pomimo głodu cieszyłam się, że jednak jestem pod dachem. – Masz śpiwór?- tak- powiedziałam- ale jaki?- zasyczał- czy ten , w którym sypiasz w namiocie?- potaknęłam. -To musisz wynająć ode mnie poszewkę- Słucham? – Musisz wynająć poszewkę, śpiwór jest za gruby.

-Pierzecie je?- zapytałam – czy da się to udowodnić? (Może są z zeszłego roku- pomyślałam).

Miałam dość, to już było za dużo dla mnie. Zabrałam kartę kredytową, wróciłam do przedsionka żeby się ubrać, ale byłam tak głodna, że mnie zemdliło. Na wierzchu była tylko kromka chleba i maleńka buteleczka z oliwą. Mój zapas na czarną godzinę, było mi żal go ruszać, ale musiałam. Zapadał zmierzch. Wyciągnęłam chleb, polałam go troszkę oliwą. Ugryzłam i wtedy wpadł. – Nie wolno jeść niczego w schronisku!- I nie wolno pić swojego alkoholu!.

Chciało mi się płakać, ale parsknęłam śmiechem. -To oliwa!- Machnęłam mu buteleczką przed oczami. -Oliwa z oliwek- nie ten wstrętny tani olej, którego tu wszyscy używacie. -Nie wolno! -darł się. Siedziałam, a on stał więc darł się z góry. – Wezwij policję- poradziłam pomiędzy jednym kęsem, a drugim- Ojej kobieta siedzi w przedsionku mojego schroniska i je chleb z oliwą! Kryminał, na pewno przylecą helikopterem.

Ludzie na ławce znów schowali głowy między kolana. Odszedł, ale zaraz przyleciał. Już się ubrałam wciągałam właśnie kalosze.

-I nie wolno ci stawiać namiotu bliżej niż 300 metrów od schroniska, jak nie to za to zapłacisz!- taak? zdziwiłam się uprzejmie. -A prawo mówi, że mogę 150 metrów od każdego budynku o ile nie jest wyraźnie napisane, że nie wolno. Napisałeś? Nie? To przepadło!

-Przyszliście z Finse? -Spytałam tym razem po polsku jednego z chłopaków który wcześniej gotował zupkę. Zdjął kurtkę i miał na sobie śliczną bluzę Kwarka. -Tak-było tam jakieś miejsce na biwak? – Coś znajdziesz.

Zarzuciłam plecak. Nie miałam oczywiście zamiaru spać blisko tego strasznego miejsca, ale myśl, że schroniskowy lata po błocie i mnie szuka, może z latarką wydała mi się wystarczająco zabawna. – Idź do diabła- rzuciłam mu na pożegnanie i pobiegłam. -Przyjemnej nocy!- zasyczał

Na rozdrożu wybrałam jednak Haugastol.W Finse też było takie samo schronisko. Już dość.

Szlak był łatwy, po płaskim, ale bardzo bagnisty. Odbiegłam może ze 3 kilometry. Lało tak, że tylko rzuciłam okiem na mapę i jeszcze raz kiedy się zaczęło ściemniać. Kiedy chciałam na nią zerknąć kolejny raz kieszonka na telefon była pusta.

Wypadł…

Pobiegłam z powrotem. Dźgałam kijkami kałuże i bagna, te na których kluczyłam i te które musiałam przeskoczyć. Pamiętałam gdzie widziałam telefon ostatni raz. Wróciłam tam i nie znalazłam. Lało, było już ciemno. Rozbiłam namiot w nasiąkłym mchu, w bagnie. Nie spałam. Padało przez całą noc. Myślałam, że to moja wina. Uciekając życzyłam schroniskowemu jak najgorzej. I on najwyraźniej mi też.

Przed świtem zostawiłam namiot i ubrana w nieprzemakalne (mokre od wczoraj) ponownie przeszłam ostatni kilometr. Nic. Tym razem poprosiłam o pomoc Świętego Antoniego, anioła, którego poznałam w Hiszpanii i mojego niedawno zmarłego Tatę.

I jakoś sobie we trzech dali radę. Leżał w kałuży. Nakryty kilkunastoma centymetrami wody na szczęście przezroczystej nie bagiennej. Kiedy go podniosłam mrugnął.

Doszłam prawie do dna doliny kiedy deszcz ustał. Usiadłam, zadzwoniłam do córki, zapisałam sobie numer telefonu do Michała. Mój Samsung jest teoretycznie wodoodporny, ale według instrukcji znaczy to, że może leżeć godzinę na głębokości do 1m, ale czy 10 godzin też?

Dopiero teraz odważyłam się go otworzyć. Był wewnątrz mokry, ale woda nie sięgnęła daleko. Wytarłam to, co widziałam na wierzchu i zeszłam do stacji kolejowej Haugasol. Była piękna. Ciepła, z wygodnymi miękkimi ławkami i łazienką. Mnóstwo miejsca do rozwieszenia mokrych rzeczy. Namiot, śpiwór, wszystko mi wyschło. Nad ranem zajrzała do mnie pani kolejarz. -Dokąd jedziesz?- zapytała uprzejmie- Jeśli mój telefon wyschnie, to nigdzie- powiedziałam- a jeśli nie wyschnie to do Oslo.

Rano odważyłam się go podładować. Wyglądał jakby mu nic nie było.

Siedząc przeanalizowałam mapy. Nie chciałam żadnych schronisk DNT, a najlepiej nawet żadnych ich szlaków. I to się nawet dało zrobić, choć zmuszało mnie do zejścia z najwyższych gór. Te dzikie, skaliste, pozbawione życia i roślin skały stały się miejscem wypasania turystów. Tych wszystkich zadowolonych ludzi na starannie zaplanowanych urlopach.

OK, a co jest niżej? Nie wiedziałam. Tęskniłam za odrobiną zieleni i w sumie podobał mi się ten pomysł. Tymczasem na mojej drodze stał jeszcze jeden wysoki skalisty masyw- Hallingskarvet. Przed wyjazdem wyszukałam sobie na nim schronik, stary, ponad 100 letni. Prognoza zapowiedziała wiatr i deszcz, i choć do tej chatki było blisko, tylko 12 km, postanowiłam, że tam zostanę na noc.

Ledwo ją znalazłam we mgle. Wnętrze nieco mnie rozczarowało. Dach nieszczelny, kapało na pryczę. Wilgoć, zimno i pleśń. Ale to była prawdziwa górska chatka nie podszywający się pod schronisko parszywy biznes. Rozwiesiłam nad łóżkiem pelerynę, ugotowałam risotto i herbatę. Leżałam, słuchałam jak wyje wiatr. Czasem wychodziłam zerknąć na mgłę, poszłam po wodę. Była daleko i musiałam oznakować trasę żeby wrócić. Chmura rozwiała się na moment tuż przed zmrokiem. Sprzed Lordalhytta był wspaniały widok w dół, na dwa polodowcowe jeziora. Kiedy się obudziłam nocą niebo było w połowie czyste i w powierzchni stawów lśnił księżyc. Rano pokazały się też lodowce, całkiem blisko. Zejście było z początku bardzo strome, później oczywiście coraz prostsze. Poniżej łagodnych hal brzozowe laski, a w nich hytte. Jedna na drugiej. Od wsi opadała szutrówka. Poszłam nią. Inaczej musiałabym do DNT. Nużyła, ale miała swój urok. Byłam sama, patrzyłam na jezioro i las. Gdybym poszła do hotelu DNT mogłabym przez to jezioro przepłynąć, tak musiałam je obejść. Było tego ze 20 kilometrów.

Za szosą odbiłam w lokalne, niezaznaczone na mojej mapie szlaki. Wąskie niezadeptane ścieżki utrzymane lepiej niż niejeden szlak DNT. W jednej z letniskowych wsi zaproszono mnie na herbatę (naładowałam też ponownie baterie). Wspaniale było zobaczyć innych Norwegów. Miłych, zwyczajnie ludzkich.

Share

Południowa Norwegia pieszo cz5- Hardangervidda

Wyszłam wcześnie. Łazienka w podziemiach dużego budynku (gdzie wieczorem wzięłam wspaniały prysznic) była obwieszona suszącymi się skarpetami i pusta. Wszyscy spali, ale robiło się jasno, a prognoza pogody była bezlitosna. Deszczyk do popołudnia, potem ulewa. Miałam nadzieję dojść do Hellevassbu zanim się rozpęta na dobre. Szlak wspinał się błotem przez krzaki, na zejściu spotkałam dwóch uzbrojonych chłopaków, jak się dowiedziałam myśliwych. Kiedy wdrapałam się na kolejne wzgórze błysnęło słońce i pokazały się lodowce zachodniej Hardangerviddy. Szlak szybko odbił od nich na wschód i dalej mijałam już tylko lodowczyki pozawieszane wysoko pod granią. Długa dolina zaczęła się lekko poszerzać, widziałam jezioro, nad którym powinna stać chatka kiedy poczułam, że deszcz gęstnieje i potrzebna mi peleryna. Kiedy dobiegałam do schroniska lało jak z cebra, więc pomyślałam że lepiej zrobię odwiedzając najpierw toaletę (tak jak stoję, z plecakiem), bo potem trzeba się będzie znów przebierać. Chatkowy – wysoki, siwy mężczyzna był tym bardzo zdziwiony. Ulokował mnie w pokoju na parterze skąd dolatywał zapach niemytego ciała. Chciałam grzecznie zaprotestować, chatka wydawała się pusta, przyszłam pierwsza, ale Paul miał swój plan i nie ustąpił. Na jednym z 4 łóżek leżał (podobno już drugi dzień) zmęczony Belg. Bardzo młody, na swojej pierwszej wędrówce. Szedł szlakiem łączącym wszystkie południowe masywy (Signatur Massiv), od 18 dni w ciągłym deszczu. I miał dość, sugestię, że można by się troszkę umyć zbył, „przecież jutro będzie prawdziwy prysznic”. Plus tego sąsiedztwa ujawnił się jednak już za chwilę. Chatka wypełniła się, i tylko u nas zostało wolne miejsce.

Paul też okazał się Belgiem, mówił płynnie w 5 językach i był bardzo uprzejmy i miły. Jakbyśmy byli jego gośćmi. To on nauczył mnie korzystać ze sklepiku. Poustawiał wszystko bardzo starannie i powywieszał ceny. Nie było wątpliwości co jest co i za ile. Kupiłam miód i masło, z nadzieją, że wraz ze sproszkowanym mlekiem uspokoją męczący mnie stale kaszel. Wzięłam też puszkę fasoli i kompot z brzoskwiń. I na wynos najważniejsze- kilogram płatków owsianych. To mnie uspokoiło, dotrwam do kolejnej szosy.

Belgowie z Haukelisetter przyszli mokrzy. Wybrali sobie coś ze sklepu, nic z sobą nie nieśli. Kolejne noclegi mieli zarezerwowane wraz z jedzeniem. Zaplanowali wszystko szczegółowo, nawet dni na odpoczynek. Myślałam, że byłoby głupio gdyby to one okazały się słoneczne, ale byli tak zadowoleni, że zachowałam tę myśl dla siebie. Lało do nocy, Paul dyrygował sprzątaniem i wyrzucaniem śmieci (fusy z kawy do kominka, kompost za okno- owce zjedzą, papiery do rozpalania ognia). Spałam doskonale i znów wstałam wcześniej niż reszta.

Przez moment błysnęło słońce, ale szybko nawiało mokrych chmur, więc wędrowałam w wilgoci i mgle. Belgowie dogonili mnie na rozległym, płytkim brodzie, ale że byłam w kaloszach zostali z tyłu. Później spotkaliśmy się jeszcze raz w schronisku, gdzie zamierzali nocować- Litlos. Kończyłam właśnie jajecznicę z hamburgerem z renifera ( jedyna potrawa serwowana w dzień). Była pierwsza, przeszliśmy tylko 14 km i pomyślałam, że to zbyt mało dla mnie. 20 km dalej leżało prywatne schronisko, jak zapewnił człowiek z kuchni już zamknięte. -Nie przejdziesz 20 km do nocy!- upierał się Belg- a może i przejdę- zdecydowałam. I poszłam. Teraz szlak był już zupełnie pusty. Dość płaski, dość podmokły czasem skalisty. Jedyny kłopot, że nasilał się wiatr. Było mi zimno, noc w namiocie targanym wichurą wcale by mi się nie podobała. Miałam nadzieję, że czegoś nie zamknęli, może jakaś komórka, toaleta…

Z górki Besso wyglądało bajkowo. Kolonia czerwonych domków nad wielkim wzburzonym jeziorem. Zbiegłam, ruszyłam wszystkie klamki. Drgnęła jedna. Wąska zagracona komórka, zapach benzyny. Spróbowałam rozbić namiot za garażem. Powinien zasłaniać, ale wiatr wypluwał wszystkie szpilki. Zaczęło kropić.

Ponownie otworzyłam komórkę. Benzynę wystawiłam na zewnątrz. Odwróciłam rzucony bezładnie stół. Poukładałam na podłodze ratunkowe kamizelki (niezły materac). Teraz się wcisnęłam. Nawet udało mi się zamknąć drzwi. Uff… Jak sardynka w puszcze. Ale sucha. Jak miło było słuchać jak wyje wiatr. Na zewnątrz.

Rano błysnęło słońce. Tęcza wędrowała ze mną wzdłuż jeziora, aż uwierzyłam, że to będzie piękny dzień. Nie był najgorszy, deszcz przelotny, silny wiatr i troszkę słońca. Temperatura niestety koło zera więc mijając wielkie schronisko DNT zajrzałam. Dobrze czasem podładować baterie. Ze zdziwieniem odkryłam, że jest sieć. Napisałam w takim razie do Michała, co wcześniej na facebooku obiecał pomóc. Moje przeciwdeszczowe spodnie były w strzępach. Strach pomyśleć, że to dopiero początek trasy! Przez to byłam stale przemoczona i marzłam. Do tego marzyło mi się lepsze jedzenie. Na samą myśl o nim skręciłam w stronę schroniskowej kuchni. Człowiek za ladą spojrzał na mnie nieprzyjaźnie. -Już po śniadaniu!- warknął. – Czy mogłabym coś kupić -kontynuowałam z nadzieją- może jajka na twardo? -Zobaczę burknął i znikł w kuchni. – Nie ma- a nie można by ugotować?- Nie mam czasu na głupoty! Jestem zajęty- oburzył się- Jak jesteś głodna kup jajecznicę. Cena 180 koron-. Może bym ją nawet przełknęła, ale nadal odbijało mi się po wczorajszej. -Nie mogę jeść tyle tłustego…- powiedziałam bardziej do siebie, bo już nie słuchał. Spojrzał tylko jak na włóczęgę i znikł na zapleczu.

Kiedy wychodziłam padało. Poczucie niesmaku (czy tak powinno się traktować wędrowca w schronisku?) odbijało mi się wraz z wczorajszą jajecznicą. Byłam głodna, rozczarowana. Tym bardziej ucieszyłam się jak odpisał Michał. Wiatr szarpał, deszcz zalewał mi ekran, więc nie analizując bardzo tego co wyczytałam wystukałam, że dam radę dojść wieczorem do drogi. Być może można to było przełożyć, ale skoro wspomniał, że dzisiaj ma czas, dobiegnę. Zamiast na zachód jak początkowo planowałam ruszyłam w takim razie prosto na północ. Do szosy nr 7 było 23 kilometry, do zrobienia. Wiało tak, że czasem się zataczałam, ale na szczęście nie prosto w twarz, raczej z boku. Szlak nie był z tych głównych, więc byłam sama, chmury gnały i odsłaniały widok. Ogromna, niemal płaska pusta przestrzeń. Szybko mi szło.

Minęłam jedną bezludną wieś i kilka obozów wędkarzy. Tuż przed szosą musiałam przeciąć głęboką dolinę, i nawet się bałam, że przez podejście się spóźnię, ale zdążyłam. Michał też był szybki. W 45 minut po pracy kupił jedzenie, o którym wspomniałam (i już z własnej inicjatywy suszone mango- pycha!) i 6 par nieprzemakalnych spodni w różnych rozmiarach.

Przymierzałam je kolejno w przydrożnej knajpce. Jedne pasowały jak ulał. Były za szerokie i za długie- tak jak lubię, dawały się założyć na kalosze. Już ich nie zdjęłam. Od razu zrobiło mi się ciepło. To taka wielka różnica, nie przypuszczałam.

Przeszliśmy jeszcze razem przez szosę, bo przy knajpce (należącej do hotelu) nie pozwolili mi rozbić namiotu. Po drugiej stronie ciągnęły się puchate pola chrobotka, i choć bałam się, że może go zdepczę czy zniszczę rozbiłam, bo nie było innego miejsca. Noc była bezchmurna i mroźna. Namiot obrósł wewnątrz cienkim lodem, przymarzła woda.

Share
Translate »