Południowa Norwegia pieszo cz5- Hardangervidda

Wyszłam wcześnie. Łazienka w podziemiach dużego budynku (gdzie wieczorem wzięłam wspaniały prysznic) była obwieszona suszącymi się skarpetami i pusta. Wszyscy spali, ale robiło się jasno, a prognoza pogody była bezlitosna. Deszczyk do popołudnia, potem ulewa. Miałam nadzieję dojść do Hellevassbu zanim się rozpęta na dobre. Szlak wspinał się błotem przez krzaki, na zejściu spotkałam dwóch uzbrojonych chłopaków, jak się dowiedziałam myśliwych. Kiedy wdrapałam się na kolejne wzgórze błysnęło słońce i pokazały się lodowce zachodniej Hardangerviddy. Szlak szybko odbił od nich na wschód i dalej mijałam już tylko lodowczyki pozawieszane wysoko pod granią. Długa dolina zaczęła się lekko poszerzać, widziałam jezioro, nad którym powinna stać chatka kiedy poczułam, że deszcz gęstnieje i potrzebna mi peleryna. Kiedy dobiegałam do schroniska lało jak z cebra, więc pomyślałam że lepiej zrobię odwiedzając najpierw toaletę (tak jak stoję, z plecakiem), bo potem trzeba się będzie znów przebierać. Chatkowy – wysoki, siwy mężczyzna był tym bardzo zdziwiony. Ulokował mnie w pokoju na parterze skąd dolatywał zapach niemytego ciała. Chciałam grzecznie zaprotestować, chatka wydawała się pusta, przyszłam pierwsza, ale Paul miał swój plan i nie ustąpił. Na jednym z 4 łóżek leżał (podobno już drugi dzień) zmęczony Belg. Bardzo młody, na swojej pierwszej wędrówce. Szedł szlakiem łączącym wszystkie południowe masywy (Signatur Massiv), od 18 dni w ciągłym deszczu. I miał dość, sugestię, że można by się troszkę umyć zbył, „przecież jutro będzie prawdziwy prysznic”. Plus tego sąsiedztwa ujawnił się jednak już za chwilę. Chatka wypełniła się, i tylko u nas zostało wolne miejsce.

Paul też okazał się Belgiem, mówił płynnie w 5 językach i był bardzo uprzejmy i miły. Jakbyśmy byli jego gośćmi. To on nauczył mnie korzystać ze sklepiku. Poustawiał wszystko bardzo starannie i powywieszał ceny. Nie było wątpliwości co jest co i za ile. Kupiłam miód i masło, z nadzieją, że wraz ze sproszkowanym mlekiem uspokoją męczący mnie stale kaszel. Wzięłam też puszkę fasoli i kompot z brzoskwiń. I na wynos najważniejsze- kilogram płatków owsianych. To mnie uspokoiło, dotrwam do kolejnej szosy.

Belgowie z Haukelisetter przyszli mokrzy. Wybrali sobie coś ze sklepu, nic z sobą nie nieśli. Kolejne noclegi mieli zarezerwowane wraz z jedzeniem. Zaplanowali wszystko szczegółowo, nawet dni na odpoczynek. Myślałam, że byłoby głupio gdyby to one okazały się słoneczne, ale byli tak zadowoleni, że zachowałam tę myśl dla siebie. Lało do nocy, Paul dyrygował sprzątaniem i wyrzucaniem śmieci (fusy z kawy do kominka, kompost za okno- owce zjedzą, papiery do rozpalania ognia). Spałam doskonale i znów wstałam wcześniej niż reszta.

Przez moment błysnęło słońce, ale szybko nawiało mokrych chmur, więc wędrowałam w wilgoci i mgle. Belgowie dogonili mnie na rozległym, płytkim brodzie, ale że byłam w kaloszach zostali z tyłu. Później spotkaliśmy się jeszcze raz w schronisku, gdzie zamierzali nocować- Litlos. Kończyłam właśnie jajecznicę z hamburgerem z renifera ( jedyna potrawa serwowana w dzień). Była pierwsza, przeszliśmy tylko 14 km i pomyślałam, że to zbyt mało dla mnie. 20 km dalej leżało prywatne schronisko, jak zapewnił człowiek z kuchni już zamknięte. -Nie przejdziesz 20 km do nocy!- upierał się Belg- a może i przejdę- zdecydowałam. I poszłam. Teraz szlak był już zupełnie pusty. Dość płaski, dość podmokły czasem skalisty. Jedyny kłopot, że nasilał się wiatr. Było mi zimno, noc w namiocie targanym wichurą wcale by mi się nie podobała. Miałam nadzieję, że czegoś nie zamknęli, może jakaś komórka, toaleta…

Z górki Besso wyglądało bajkowo. Kolonia czerwonych domków nad wielkim wzburzonym jeziorem. Zbiegłam, ruszyłam wszystkie klamki. Drgnęła jedna. Wąska zagracona komórka, zapach benzyny. Spróbowałam rozbić namiot za garażem. Powinien zasłaniać, ale wiatr wypluwał wszystkie szpilki. Zaczęło kropić.

Ponownie otworzyłam komórkę. Benzynę wystawiłam na zewnątrz. Odwróciłam rzucony bezładnie stół. Poukładałam na podłodze ratunkowe kamizelki (niezły materac). Teraz się wcisnęłam. Nawet udało mi się zamknąć drzwi. Uff… Jak sardynka w puszcze. Ale sucha. Jak miło było słuchać jak wyje wiatr. Na zewnątrz.

Rano błysnęło słońce. Tęcza wędrowała ze mną wzdłuż jeziora, aż uwierzyłam, że to będzie piękny dzień. Nie był najgorszy, deszcz przelotny, silny wiatr i troszkę słońca. Temperatura niestety koło zera więc mijając wielkie schronisko DNT zajrzałam. Dobrze czasem podładować baterie. Ze zdziwieniem odkryłam, że jest sieć. Napisałam w takim razie do Michała, co wcześniej na facebooku obiecał pomóc. Moje przeciwdeszczowe spodnie były w strzępach. Strach pomyśleć, że to dopiero początek trasy! Przez to byłam stale przemoczona i marzłam. Do tego marzyło mi się lepsze jedzenie. Na samą myśl o nim skręciłam w stronę schroniskowej kuchni. Człowiek za ladą spojrzał na mnie nieprzyjaźnie. -Już po śniadaniu!- warknął. – Czy mogłabym coś kupić -kontynuowałam z nadzieją- może jajka na twardo? -Zobaczę burknął i znikł w kuchni. – Nie ma- a nie można by ugotować?- Nie mam czasu na głupoty! Jestem zajęty- oburzył się- Jak jesteś głodna kup jajecznicę. Cena 180 koron-. Może bym ją nawet przełknęła, ale nadal odbijało mi się po wczorajszej. -Nie mogę jeść tyle tłustego…- powiedziałam bardziej do siebie, bo już nie słuchał. Spojrzał tylko jak na włóczęgę i znikł na zapleczu.

Kiedy wychodziłam padało. Poczucie niesmaku (czy tak powinno się traktować wędrowca w schronisku?) odbijało mi się wraz z wczorajszą jajecznicą. Byłam głodna, rozczarowana. Tym bardziej ucieszyłam się jak odpisał Michał. Wiatr szarpał, deszcz zalewał mi ekran, więc nie analizując bardzo tego co wyczytałam wystukałam, że dam radę dojść wieczorem do drogi. Być może można to było przełożyć, ale skoro wspomniał, że dzisiaj ma czas, dobiegnę. Zamiast na zachód jak początkowo planowałam ruszyłam w takim razie prosto na północ. Do szosy nr 7 było 23 kilometry, do zrobienia. Wiało tak, że czasem się zataczałam, ale na szczęście nie prosto w twarz, raczej z boku. Szlak nie był z tych głównych, więc byłam sama, chmury gnały i odsłaniały widok. Ogromna, niemal płaska pusta przestrzeń. Szybko mi szło.

Minęłam jedną bezludną wieś i kilka obozów wędkarzy. Tuż przed szosą musiałam przeciąć głęboką dolinę, i nawet się bałam, że przez podejście się spóźnię, ale zdążyłam. Michał też był szybki. W 45 minut po pracy kupił jedzenie, o którym wspomniałam (i już z własnej inicjatywy suszone mango- pycha!) i 6 par nieprzemakalnych spodni w różnych rozmiarach.

Przymierzałam je kolejno w przydrożnej knajpce. Jedne pasowały jak ulał. Były za szerokie i za długie- tak jak lubię, dawały się założyć na kalosze. Już ich nie zdjęłam. Od razu zrobiło mi się ciepło. To taka wielka różnica, nie przypuszczałam.

Przeszliśmy jeszcze razem przez szosę, bo przy knajpce (należącej do hotelu) nie pozwolili mi rozbić namiotu. Po drugiej stronie ciągnęły się puchate pola chrobotka, i choć bałam się, że może go zdepczę czy zniszczę rozbiłam, bo nie było innego miejsca. Noc była bezchmurna i mroźna. Namiot obrósł wewnątrz cienkim lodem, przymarzła woda.

Share

Południowa Norwegia pieszo cz4 Sudalsheine

Próg doliny był stromy, ale kolejny już mniej. Czym niżej tym częściej pojawiały się tundrowe roślinki, godzinę dalej szłam już po zielonym. Kiedy tylko skończyły się skały weszłam w błoto. Ścieżka była śliska jak masło i wywracając się (naprawdę było trudno uniknąć) celowałam w jagody lub w bażyny (byle nie w błocko!). Byłam ubrana w nieprzemakalne spodnie i pelerynę, owocowy sok ściekał rozcieńczany przez deszcz, błoto pewnie by tak szybko nie zeszło.

W brzózkach, które pojawiły się niżej znalazłam kilka czerwonych koźlaków (fajnie, bo nie miałam nic na kolację). Do chatki nie było już bardzo daleko, do zmroku zostało jeszcze z pół godziny, więc bez pośpiechu opychałam się jagodami, wyciskałam (w ustach) sok z bażyn, zatrzymywałam się przy kępach borówek, już dość dojrzałych. Chatka powinna leżeć nad rzeką, ale początkowo jej nie zauważyłam. Nie dlatego, że była malutka, była zbyt duża! Nie tak sobie wyobrażałam samoobsługowe schronisko. Wielki nowoczesny budynek był pełen ludzi. Szkolna wycieczka i jeden wędrowiec, jak ja- Niemiec. Początkowo usłyszałam, że wszystko zajęte, ale znalazło się ostatnie wolne łóżko. A potem, jak często w miejscach gdzie pełno ludzi też resztki jedzenia pozostawione przez poprzedników. Owsianka, olej, cukier, herbata. Wystarczyło mi na kolekcję i na śniadanie, zwłaszcza, że miałam też warzywa i grzyby. Troszkę zabrałam na potem.

Rano pogoda się poprawiła. Wycieczka ruszyła w dół (mieli gdzieś podstawiony autobus) ja również, choć nie bardzo wiedziałam gdzie iść. Niemiec powiedział, że wszystkie schroniska aż do Hardangervidda są pozamykane ze względu na polowanie na renifery. Widział to (zanim znikł internet) w aplikacji. Zablokowano możliwość rezerwacji i płacenia. Wszystko to miało się zacząć już dzisiaj i potrwać przez dwa tygodnie. Szliśmy w przeciwne strony i nie wiem na co się zdecydował. Ja miałam niewielki wybór (no i nie miałam aplikacji, więc w zasadzie mogłam nic nie wiedzieć). Musiałam do szosy. 30 km (w obie strony od miejsca gdzie przecinał ją szlak) leżały miasteczka, a w nich sklepy. Liczyłam, że uda mi się złapać stopa. Innego pomysłu na zdobycie jedzenia nie miałam, w chatkach były samoobsługowe sklepiki, ale się ich bałam.

W piękną pogodę ponure góry, które przecięłam wczoraj również wyglądały przepięknie. Moja ścieżka wznosiła się łagodnie wzdłuż rzeki. Mijałam kipiące zielenią laski, bujne łąki i śliczne letnie domki (przerobione ze starych chatek). Chatka DNT też była takim starym gospodarstwem. Wisiała na niej kartka, że jest zamknięta, ale była otwarta, a wewnątrz wcale nie było myśliwych (myślałam, że schroniska zamknięto właśnie dla nich, i że z nimi się jakoś dogadam). Kiedy dumałam co teraz zrobić przyszedł chłopak z psami tak zmęczony, że się przewrócił pod drzwiami. Oświadczył, że skoro w górach jest polowanie, to tu będzie nam najbezpieczniej. I pewnie miał rację.

Rano spotkałam kilka grup myśliwych. Dziwili się bardzo na mój widok, ale dopiero się zjeżdżali, nie słyszałam ani jednego strzału, może dlatego, że pogoda znów się popsuła. Wiało, padało, było bardzo zimno. Szlak wspinał się i schodził w skalistym poszarpanym terenie, w niższych partiach rosło sporo karłowych drzew. Zupełnie inny krajobraz niż wczoraj. Na największej rzece był most, ale nie na szlaku i nie na mapie, więc trzeba było o nim wiedzieć. Ja przegapiłam. Wyżej zrobiło się bardzo zimno. Skryłam się w przedsionku prywatnej, zamkniętej chatki, a pogoda zaczęła się poprawiać. Po zmroku chmury się rozwiały. Rano na moment błysnęło słońce i miałam nadzieję, że tak już zostanie. Byłam wysoko, miałam daleki widok na wszystkie strony. I myśliwi zapewne też, bo słyszałam strzały. Wydawało mi się, że to z kilometr, może nawet po drugiej stronie jeziora, ale i tak przyśpieszyłam na tyle, na ile dałam radę w skałach. Nie miałam nic jaskrawego poza chustką, byłam ciemnoszara i nieco się tego polowania bałam. Za przełęczą strzały ucichły, ale skończyła się też dobra pogoda. Chmury opadły, po górach snuły się kłęby burej mgły, deszcz nasilał się i kiedy zobaczyłam Haukelisetter była już prawdziwa ulewa. Rzeki wezbrały, błoto rozmiękło tak, że wpadałam do kostek, ociekające trawy i krzaki ocierały mi się o spodnie i rękawy. Szlak kluczył wokół jeziora i choć szosa była naprawdę blisko długo nie miałam jak do niej dojść. Byłam mokra, obłocona. Asfaltem płynęły mętne strugi. Próbowałam machać w prawo i w lewo, ale nikt nawet na mnie nie spojrzał. Ciężarówki opryskiwały mnie świeżym błotem, w końcu poddałam się i pomaszerowałam do schroniska.

Wielkie, przy szosie myślałam, że będzie bardzo drogie (a nie było), że może trzeba mieć rezerwację-a znów znalazło się wolne łóżko. Ostatnie, miałam szczęście. Tym bardziej, że przydzielono mnie do domku gdzie imprezowała grupa członków klubu ze Stavanger, świętując swoją 25 rocznicę. Bardzo się oczywiście zdziwili (sądzili, że mają cały dół dla siebie), panie zaproponowały zamianę łóżek (przeniosłam się do pokoiku na górze), po czym zostałam poczęstowana obiadem, który ugotowali! Był pyszny. Ryż z warzywami i z mięsem. Ogromna porcja.

W maleńkiej jadalni na piętrze też była elektryczna kuchenka, i choć nie było tam zlewu i wody to było bardzo przyjemne miejsce. W szafce znalazłam sporo jedzenia. Risotto, liofila, worek z mlekiem w proszku i pieprz. Ten ostatni zostawiłam i oczywiście potem żałowałam. W restauracji kupiłam 6 jajek na twardo i czekoladę. Deszcz padał przez całe popołudnie i noc, wspaniale było wziąć gorący prysznic, i fajnie było pogadać z ludźmi. Był weekend. W maleńkich pokoikach na piętrze bajkowych domków (jak baby jagi) zmieścili się jeszcze Belgowie (wprost z samolotu), Norweg, który przyjechał odwiedzić babcię i 6 rozbawionych pań z pokaźnym zapasem alkoholu. Wszyscy byli wyluzowani, weseli, też obsługa, naprawdę miła.

Nie wiedziałam, że to ostatnie takie schronisko. Hargandervidda to już teren klubu z Oslo, a to jak się okazało inny świat.

Share
Translate »