Korsyka, styczeń- Porto

Pamiętam jak nocą zerwał się wiatr, a ja w połowie jakiegoś absorbującego snu odsunęłam się troszkę od ściany namiotu, bo coś mnie nieustannie tłukło po nogach. Sen, nie wiem już kolejny, czy nadal ten sam zakłóciła mi jeszcze raz Hania przetaczając się na czworakach tuż obok mojej głowy. Wracając opowiadała coś o zasypywaniu kamieniami żaru i o huraganie, ale nie zrobiło to na mnie wrażenia. Obudziłam się na chwilkę przez budzikiem- jak zwykle. Sięgnęłam ręką po telefon- pływał w kałuży. Mój śpiwór był do połowy mokry. O namiot bębnił deszcz. Nie wyglądałam na zewnątrz, bo po co. Spróbowałam się trochę odsunąć od całkiem przemiękłego tropiku, ciesząc się, że telefon ponoć wodoodporny, a pod karimatę napchałam wieczorem niepotrzebnych worków foliowych (bo na zmarzniętej ziemi trochę marzłam). Kałuża sięgała pod całe moje posłanie. Nie było suchego miejsca. W końcu wysunęłam się do naszego dużego przedsionka i tam znów zasnęłam. Przespaliśmy tak do 9-tej. Rozwidniło się, ale oblepiała nas tak gęsta mgła, że nie było widać nawet zalanego już teraz na 100% ogniska. Słuchaliśmy deszczu. Czasem ustawał, ale zaraz zaczynał od nowa. Hania też miała mokry śpiwór. Druga, zawietrzna strona namiotu ciekła tylko trochę mniej.

Udało nam się zwinąć dopiero po 10-tej. Wcisnęłam ociekający tropik w jakiś worek, pookręcałam folią wszystko co miałam, to i tak nie miało już wielkiego znaczenia. Za dwa dni mieliśmy samolot. Musieliśmy wracać.

Zejście do Porto to popularna jednodniowa wycieczka serwowana przez biura podroży. Na niezbyt odległą łączkę prowadziła i bardzo stroma gliniasta droga i przedzierająca się przez chaszcze ścieżka. Wybraliśmy drogę. Na pięknych ostrych skałkach rozdzieliliśmy się. Szłam wolniej, bo szkoda mi było ostatnich widoków. Hania i X ruszyli przodem, ale dotarli do Porto później, bo ja odbiłam na żółto znakowany szlak trawersujący nadmorski klif , zakończony potem zabawnym łańcuchem. Pogoda poprawiła się, ale tylko na chwilkę. Próbowałam dowiedzieć się o gite lub kemping, ale znalazłam tylko bar i wielki otwarty sklep (nie było zwykłej południowej przerwy). Znów zaczęło padać. Schroniliśmy się na jakiś czas w barze, a potem  złapałam stopa. Prognoza na popołudnie była paskudna, kempingi pozamykane na zimę, a jedyny autobus dopiero rano. Pojechanie do Ajaccio z zagadniętym uprzejmie leśnikiem wydało nam się świetnym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że większość naszych rzeczy była przemoczona, a w Ajaccio podobno padało trochę mniej.

Przejechaliśmy wolniutko przez Calanche de Piana. Leśnik uprzejmie stawał, żebym mogła fotografować. Pokazywał co ciekawsze miejsca. To niedaleko. Droga, na którą zużyliśmy poprzednio cały dzień zajęła nie więcej niż godzinę. Zachmurzone Ajaccio nie spodobało nam się. Szybko obeszliśmy główne zabytki, stare miasto, cytadelę. Kupiliśmy jakieś jedzenie i majtki (dla X). Czekając pod sklepem w towarzystwie gadającego nieustannie przez komórkę żebraka, obejrzałam kilka wystrojonych piesków i chmarę ptaszysk osiadających na noc na drzewach. Mieliśmy jeszcze jeden dzień, ale wsiedliśmy na wieczorny prom i tam spokojnie rozwiesiliśmy wszystkie mokre rzeczy i namiot. Tym razem górny pokład był już wyłącznie nasz.

Rano przejechaliśmy wolniutko kawał lazurowego wybrzeża. Mam trochę fotek, ale to nie góry więc nie wiem czy je tu pokazać. Zwiedzanie okazało się bardzo proste, dofinansowane autobusy kosztują tylko kilka Euro można się nimi powolutku przemieszczać i wysiadać w dowolnym miejscu. Przez cały czas widzieliśmy Alpy przysypane świeżutkim śniegiem. Kuszące bardzo…

Share

Korsyka, styczeń cz10 przedostatnia.

Budzę się parę minut przed dzwonkiem. Wywlekam z namiotu, zapominając, że stoi na pryczy. Zimne buty na zimnym betonie, nieuniknione skrzypnięcie drzwi. Lodowate powietrze. Szum rzeki. Na granatowym niebie kilka gwiazd. Jaka piękna pogoda po mgle!

Potem poranne grzebanie się. Resztka ogniska, dużo herbaty, mamy nadmiar gazu. Jedna butla wędruje na półkę- będzie dla innych. Zamiatamy, sprzątamy, sprawdzamy drzwi. Hania wiesza nad oknem znalezioną gdzieś w krzakach łopatę. Zastanawiamy się czy będzie śnieg. Czy sięgnie aż tak wysoko. Czy zasypie?

Wierzchołki gór powoli ozłaca świt. Jaskrawa plama rośnie i obniża się, ale nas dotknie dopiero za kilka godzin. Długo idziemy w zimnym cieniu. W niewiarygodnej, typowo zimowej ciemności z widokiem na inny świat. Próbuję to sfotografować, ale nie jestem zadowolona. Za duży kontrast. Teatralna dekoracja z ponurych, ciemnych drzew na ścianie z czystego złota. Ścieżka wije się przez sosnowy las, przecina malutkie rzeczki. Jest znakowana, ale musimy z niej zejść. Gdybyśmy zostali doszlibyśmy w końcu do Ota- a to za blisko, przecież przed nami są jeszcze całe dwa dni. To gdzie zejść nie wydaje się oczywiste, w końcu trafiamy, przechodzimy most. Przecinamy granicę cienia. Słoneczny blask tylko nas muska przefiltrowany przez korony drzew, ale to tak wielka różnica, że stajemy, robimy herbatę. Podziwiamy i znów marzniemy. Nie jest ciepło. Słoneczne plamy tańczą po dnie szmaragdowej rzeczki. Ruszamy dalej. Co jakiś czas trafiają się ślady obecności ludzi. Postrzelany samochód (fotografuję), porozrzucane kapsle (zbieram). Idziemy rozmytą gruntową drogą. Za nami otwiera się pocztówkowy widok na ośnieżone pasmo wysokich gór. Hania opowiada mi o wróżkach. Słucham jednym uchem. Drugie łapie odgłosy rzeki, szum drzew. Nie dlatego, że nie wierzę w możliwość przewidywania przyszłości. Nawet wierzę, tylko myślę, że ktoś kto naprawdę miałby ten dar oddawałby go innym za darmo. Nie kupczyłby nim.

Słońce, które ogrzewa mi twarz wyciska zapach z przydrożnych ziół, aromat igieł. Na zacienionych kałużach chrupie lód. Szybko dochodzimy na przełęcz z widokiem na stok ponad Serriera i fragment półwyspu za Girolata. Przecinamy biegnący granią aż od przełęczy, którą przekroczyliśmy wczoraj szlak. Myślę, że jeszcze tu wrócę. Przejdę tamtą drogą. Nią też…

Dalszy kawałek był znów bardzo piękny. Dziki trawers częściowo zalesionego stoku. Plantacje kasztanów liczące na pewno po kilkaset lat. Źródło. Potem spalony las z widokiem na Marignana i ostre ściany Gorges de Spelunca widziane od drugiej strony. Przeszliśmy ponad kanionem, docierając w ostatniej chwili na oświetlone jaskrawym czerwonym światłem urwisko. Byliśmy tu już. Wiedzieliśmy, że znajdziemy i miejsce na namiot, i wodę. Ale to kawałek, jeszcze z pól godziny… Niesamowity blask pokolorował las, tak, że wyglądał jakby stanął w płomieniach. Nie umiałam tego dobrze sfotografować. Brakowało mi czasu, żeby pomyśleć jak. Zrobione w pośpiechu zdjęcia wyszły płasko. Żałuję. Mogłam stanąć, wyciągnąć statyw. Zastanowić się. Nie zrobiłam tego. X poleciał szybciej żeby przed zmrokiem znaleźć jeszcze miejsce na namiot. Ja biegłam, licząc na to, że złapię resztkę światła nad morzem. Zdążyłam. Złapałam.

Potem wylazłam na skały i strzeliłam jeszcze kilka fot. Nie podobały mi się. Wróciłam i pomogłam w stawianiu namiotu. Już po obiedzie wdrapaliśmy się na te same skały jeszcze raz. Razem z  X. Niesamowicie było wspinać się po urwisku w ciemności. Kałuże pozamarzały, na  płytkich stawkach był lód. Naświetlanie trwało kilkanaście minut. Nic takiego. Światła Piana ponad otoczoną skalistym klifem zatoką. Na horyzoncie statek. Kilka gwiazd. Siedzieliśmy tam w milczeniu z pół godziny słuchając odległego o tysiąc metrów (w pionie) morza. Wydawało się rozgniewane. Groźne.

Zostałam potem jeszcze na chwilę. U stóp skał rósł bardzo stary kasztan. Poskręcany i okaleczony przez czas, ale jak Wenus z Milo doskonały z każdej strony. Chodziłam w kółko i fotografowałam tak długo, aż przestraszył mnie jakiś głos. Coś, może zwierzę, lub ptak wołało do mnie z krzaków. Ostrzegawczo. Idź już. Uciekaj… Spadaj… do siebie…? Nie zrozumiałam przekazu, ale wystraszyłam się tym okrutnie. X, który jeszcze niedawno kręcił się przy ognisku schował się już w namiocie. To bez różnicy, i tak był za daleko żeby go zawołać, ale nie widząc go poczułam się jeszcze bardziej wystawiona na niebezpieczeństwa. Nieuzbrojona. Puściłam się biegiem przez halę i zwolniłam dopiero w kręgu ogniska. Ugotowałam herbatę. Wyciągnęłam nogi do ognia. Po niebie przesuwał się ostry sierp na tle bardzo jasnych gwiazd. Nie było wiatru. Las ucichł. Ostrzegawczy głos nie odezwał się już.

Nocą rozpętała się straszliwa wichura. Prawie armagedon.

Share
Translate »