Hiszpania pieszo- podsumowanie

Wyruszyłam 26 czerwca po południu, skończyłam 21 września pod wieczór, szłam codziennie czyli przez 88 dni. Od Cap de Creus- najbardziej wschodniego punktu Hiszpanii do Cabo Tourinan- punktu najbardziej zachodniego i Finisterre (bo tam był autobus), tak długo jak się dało po górach, przez Pireneje i Kordylierę Kantabryjską, potem wzdłuż wybrzeża kantabryjskiego i atlantyckiego Galicji. W sumie ok 2300km. Piszę około, bo mapy.cz, z których korzystałam nie mają wgranych wszystkich szlaków i ścieżek i czasem znajdowałam coś czego nie widziały, o ile udało mi się rozgryźć gdzie biegnie i było mniej więcej po drodze, wybierałam szlak. Automat nie chce tego narysować, stąd lekkie zakłócenie pomiaru. Prawdopodobnie gdyby przejść z gps-em wyszłoby tych kilometrów dużo więcej, mapa.cz zaniża dystans na długich odcinkach i podobnie ścina przewyższenia, z biegiem dnia kiedy porównywałam trasę do przejścia z tą z rana, przewyższeń prawie nie ubywało. W sumie było ich ponad 90000 m Do pomiaru podzieliłam trasę tak jak dzieliłam ją sobie na miejscu planując- od szosy do szosy na odcinki zwykle ok 50-70 km, dłuższe dopiero na końcu nad morzem.

Nie śpieszyłam się, chciałam żeby wędrówka cieszyła mnie na każdym kroku, zbaczałam w interesujące mnie miejsca, konsekwentnie unikałam szos. Na moją prędkość największy wpływ miała temperatura, podczas czerwcowych i lipcowych upałów i jeszcze kilka razy w sierpniu praktykowałam sjestę i przesypiałam najgorętsze godziny dnia. W Katalonii upał zaczynał się tuż po południu, a słabł po drugiej, w Galicji zaczynał się o drugiej i nie słabł aż do szóstej, siódmej. Początkowo dzień był bardzo długi, wstawałam po świcie, troszkę po 6-tej, stawiałam namiot o zmroku tuż przed dziesiątą. Ponieważ szłam na zachód zmierzch prawie się nie przesuwał, za to świt przyśpieszył o ponad dwie godziny i w ostatnich dniach wstawałam dopiero o 8-mej.

Początkowo martwiłam się, że nie zdążę, ale szybko okazało się, że idę szybciej niż planowałam, stąd zmiana trasy, zamiast zejść do morza w Cangas d’Onis wróciłam na południe, w góry. W efekcie szłam przez nie ponad 1700km, i niecałe 600 km nad morzem. Najkrótszy dystans jaki pamiętam to 18km, był upał, strome podejście i plecak pełen zapasów na kilka dni, najdłuższe to prawie 50 km, z lekkim plecakiem (prawie bez jedzenia), po niemal płaskim (800 m krótkich łagodnych podejść), po drogach żwirowych i asfaltowych.

Początkowo planowałam marsz tylko do Cabo Estaca de Bares, bo dalej drogę przecinała zatoka, ale była połowa września wszystkie bilety powrotne wykupione, więc po zdobyciu północnego krańca Hiszpanii szłam jeszcze przez 11 dni. Chciałam potraktować je rozrywkowo, myślałam o tym, żeby się trzymać wybrzeży i przepłynąć fiord oddzielający A Coruna i Ferrol, to tylko kilkanaście kilometrów morzem, a lądem do obejścia ponad 100. Niestety nic tam nie pływa, a Agnieszka powstrzymała mnie od objechania autobusem, co przerwałoby mój thru hike. W efekcie obeszłam zatokę korzystając z Camino Ingles i labiryntu polnych dróg, które wprowadziły mnie najpierw do spalarni śmieci, potem do nieczynnej kopalni, skąd godzinami nie umiałam wyjść. Na tym najmniej widowiskowym odcinku spotkałam najbardziej pomocnych ludzi, więc było warto.

Szłam przede wszystkim znakowanymi szlakami długodystansowymi: GR11, GR15, GR12, GR71, GR109, GR1, Ruta Cantabrica, Camino los Fares… I krótkimi znakowanymi na żółto, w tym wieloma, których nie ma na mapach, są nowe lub bardzo lokalne. W górach spałam prawie zawsze w namiocie i tylko 2 razy w płatnych hotelach, na wybrzeżu z dzikim biwakiem było trudniej, więc na kempingach i w hostelach, w namiocie u kogoś w ogródku, w nieczynnym hotelu, w domu u gościnnych ludzi i tylko 4 razy na dziko.

Sklepy (jak możecie zobaczyć na mapach) były gęsto, najdłuższe odcinki bez zaopatrzenia wypadły w Pirenejach (tam kilka razy zjadłam w schronisku) i w Kantabrii, tam też po drodze były bary. Nigdy nie musiałam nieść więcej niż na 4-5 dni. Na wybrzeżu były miejsca gdzie wcale nie trzeba było nieść, gdyby nie bezglutenowa dieta byłoby tego noszenia jeszcze mniej.

Nie miałam map, za całą nawigację służyły mi mapy.cz. Baterie ładowałam w barach, stąd ogromna ilość wypitych po drodze kaw.

Mam 3 karty zdjęć, porządkowanie ich zajmie mi pewnie długi czas, te wybrałam troszkę na chybił trafił.

Share

Hiszpania pieszo cz12 Costa del Morte

Za Bares wróciłam na nadmorski szlak, biegł jeszcze ponad 20 km i to był jego najpiękniejszy odcinek. Wspaniałe turkusowe plaże otoczone skałami. Po drodze trafiłam na domowe pomidorki. Babcia sprzedawała nadmiar z ogródka, pycha. Wieczorem zrozumiałam dlaczego szlak już się skończył, bagnistą zatokę przecinała kolej i szosa. Żadnego miejsca na pieszą dróżkę. Pogubiłam się tam strasznie i zamiast na zachód poszłam z 10km na południe. Być może to był znak… nie zrozumiałam. W nocy, w lesie trafiłam na dwa samotne domki. Pani z pierwszego wpuściła mnie z namiotem do sadu. Sąsiedzi poczęstowali brzoskwiniami, a rano donieśli kawę. Nie polubiły mnie tylko ich psy, ujadały przez całą noc. Rano znów błądziłam. Z labiryntu nieużywanych dróg, pozarastanych kolcolistem i jeżyną wyprowadził mnie spaniel bardzo podobny do tych co szczekały. Szedł ze mną z 10 km i znikł przy pierwszym szlakowym znaku. I tak nie doszłam do Santo Andre de Teixido, poddałam się 200m nad wsią na punkcie widokowym. Miał stamtąd opadać szlak, ale zarósł i musiałam wędrować szosą. Jak dotąd prawie mi się to nie zdarzało i nie było wcale takie złe. Bez jeżyn i chaszczy… szłam teraz na południowy zachód wzdłuż wybrzeża, bez szlaku kombinacjami leśnych dróg, ścieżek. Czasem plażami czasem niestety po szosie. Kapałam się w oceanie, raz biwakowałam na plaży. Cały czas biłam się z myślami gdzie iść, gdybym chciała trzymać się wybrzeża musiałabym obejść ogromną zatokę rozdzielającą Ferrol i A Coruña, wąską jak fiord, ale bardzo długą, nie chciałam bo to strasznie nudne, i bo nie miałam już tyle czasu. Agnieszka powstrzymała mnie przed objechaniem jej autobusem, prom nie pływał na tej trasie od lat… ostatecznie zdecydowałam się obejść dalej od brzegu. Zeszłam na Camino Ingles, nawet się ucieszyłam, bo są na niej alberques. Marzyły mi się prysznice, kuchnie.. Pierwsza do której doszłam-Neda była zamknięta, widziałam przez okno plecaki więc zaczekałam. Powiedziano mi, że nie ma miejsc, wszystko zajęła zorganizowana grupa. Pertraktowałam i obsługa pozwoliła mi zostać w komórce na szczotki. Przyszła burza, siedziałam sobie w śpiworze, a pani strażniczka oznajmiła, że mam się wynosić. Ktoś podobno zadzwonił gdzieś i doniósł. W deszczu wynosiłam rzeczy na dwór partiami. Spałam pod okapem, jak żul. Do tego o 6 rano 2 godziny przed świtem jakaś pańcia zaplątała się w sznurki parawanu jaki sobie zrobiłam z namiotu i mnie zbudziła. Nie wiem co robiła na tyłach budynku, szacowni pielgrzymi wyruszali tak wcześnie bo mieli przejść aż 17km. Wyszłam po 8 a i tak ich dogoniłam, pomachali mi jak gdyby nic się nie stało nocą. Pewnie mnie nie poznali. Do wieczora machnęłam 2 odcinki camino, kolejne albergue znów było pełne, więc wynajęłam locum u Antonio co miał 80 lat i kilka mieszkanek w centrum. Szłam jeszcze tym szlakiem do południa, 38km od Santiago skręciłam na zachód i pod wieczór zgubiłam się w dawnej kopalni węgla. Weszłam tam polną drogą z terenu spalarni śmieci. Ktoś grodząc teren zapomniał chyba o tym przejściu. Inne poprzecinały płoty. Chodziłam, wracałam, jakieś hale, opuszczone maszyny. Nawigacja radziła skręcić w wiadukt lub wejść na ogrodzoną autostradę. Teren przecinały linie kolejowe, część w wykopanych kanionach, i nasypy nie wiem nawet z czym. Była też rzeczka w betonowym korycie i jeziorko. Ani żywej duszy. Czułam się jakbym chodziła po Prypeci. Przerażający wymarły świat. Chwilę przed zmrokiem dotarłam do budynków na mapie.cz nazwanych Pazo czyli pałac. To pewnie były biura kopalni. Przeszłam już przez kilka płotów, więc teraz pokonałam kolejne, przede mną otwierały się dwie drogi. Wybrałam na chybił trafił. I dobrze, bo trafiłam na wieś. Byłam nieźle wystraszona. Dobrzy ludzie nakarmili mnie i przenocowali i rano pomogli przedostać się za linię kolejową.

Za Cerceda szłam leśnymi drogami do Verdes gdzie moja mapa widziała schrony turystyczne. Nie znalazłam ich, było zbyt ciemno, ale znów trafiłam na dobrych ludzi. Para staruszków prowadząca bar otworzyła dla mnie nieczynny hotel i nakarmiła tak, że mogłam tylko stać lub leżeć.

Rano zeszłam wzdłuż rzeki do Ponteceso. Padał deszcz, nierozsądnie zjadłam coś gotowego w supermarkecie i ruszyłam szlakiem latarń, niestety skróconym o 50km, nie miałam już czasu żeby wrócić do Malpica. Camino los Faros jest śliczne. Ścieżka trzymająca się wybrzeża. Kolejno obchodziła skaliste półwyspy lub zanurzała się w lesistych zatokach. Niestety dokuczał mi żołądek. Mdliło mnie, nie miałam ochoty jeść, potem rozwinęła się z tego biegunka i w Muxia musiałam iść do apteki. Ponieważ nie miałam czasu, moje noclegi nie trafiały w miejsca gdzie były hotele, i tylko raz w Laxe zanocowałam w cywilizacji. Hostel Bahia był bardzo zabawny. Manuel miał pralnię i suszarnię, co to wszystko wysuszy do rana, a kiedy zadeklarowałam ręczną przepierkę wręczył mi kostkę czarnego mydła wielkości cegły. Pachnę nią do tej pory:).

Wczoraj też mi się udało spać pod dachem. Restauracja przy plaży dla surferów miała miniaturowy domek pod spichrzem. Byłam już tak strasznie zmęczona żołądkiem, że padłam i przespałam 12 godzin. Dzisiaj też miałam trudny dzień. Mdliło mnie i byłam strasznie słaba. Nie dałam rady dojść do Finnisterre szlakiem latarń. 26km i 900m podejścia, zmieniłam go na camino, znakowane, krótsze i łatwe, i tak dowlekłam się do finnis terre- końca ziemi, jak sądzili rzymianie dalej nie ma już nic. Dobry punkt, żeby wrócić do domu:).

Ponieważ wczoraj obeszłam półwysep Turiñan,najbardziej wysunięty na zachód punkt Hiszpanii, a wyruszyłam z Cap de Creus- najbardziej wschodniego, przeszłam wszerz całą Hiszpanię!

Jutro wracam do domu.

PS: zdjęcia z telefonu, po powrocie pokażę lepsze

Share
Translate »