Szczęśliwego Nowego Roku!

2024 był inny niż ostatnie kilkanaście lat. Nie dlatego, że tak zaplanowałam, tak wyszło. Spędziłam 3 miesiące w Skandynawii, oba wyjazdy były spontaniczne, bez planów. Byłam na Reunionie, bo mogłam dołączyć do przyjaciół i skorzystać z tego, że wszystko zorganizowali. Może właśnie ta przypadkowość sprawia mi teraz trudność w pisaniu? Cel, zamysł nadają wędrówkom strukturę i złudzenie, że mają one sens. Większy niż osobista przyjemność, niż zwykła codzienna radość z życia. Internet aż pęka w szwach od opisów i relacji z podróży. Jedna wydaje się ważniejsza od drugiej. Selfie na tle, selfie ze spotkanymi ludźmi… Onieśmielają mnie. Zbijają z tropu. Są łatwe, a pisanie „o niczym” bardzo trudne. Wybaczcie, że tak wolno mi idzie w tym roku.

Poza tym bardzo mnie zajął ogród. Zmiany u sąsiadów miały ogromny wpływ na warunki. Z dnia na dzień zmienił się u nas klimat. Znikły drzewa, które dawały nam leśny cień, a z nimi cieniolubne rośliny. Runęła wypracowana latami równowaga. Mój nietknięty od 20 lat skalny ogródek podsechł i wyłysiał. Nie było sensu czekać na to, że sam się poprawi. Kiedy przeprowadzałam się do Szczecina z Warszawy w 1988 roku lata były tu bardzo mokre, trawa zielona, zimy łagodne, deszczowe i długie. To już przeszłość. Tak, jak w całej Polsce męczą nas fale letnich upałów. Trafiają się całe miesiące bez deszczu, w stosunku do innych rejonów straciliśmy najwięcej dni zimy (już prawie miesiąc). Opadła woda w okolicznych bagnach. Łąki pozarastały nawłocią. Wszyscy wiemy co będzie dalej. Chcę się na to jak najlepiej przygotować. Dosadzam roślin o długich korzeniach i takich, które lubią gorąco. Niech się rozrosną zanim będzie za późno.

Praca w ogrodzie jest jak medytacja, uspokaja. Czas mija niepostrzeżenie. Nie robię zdjęć. Mam tylko te kilka z czerwca. Moment kiedy przekwitają irysy (zbieram je regularnie na obrzeżach działek, tylu ludzi je teraz wyrzuca!), a przygotowują się do kwitnienia róże. Nigdy nie sądziłam, że tak bardzo mnie wciągną. Przez lata miałam tylko jedną odmianę, wysoką pachnącą historyczną, która została na naszej ulicy po Niemcach. Teraz posadziłam ich kilkadziesiąt. Rozwijają się bardzo powoli. Nie chcę ich rozpuszczać, podlewam tylko w czasie suszy i tylko w pierwszym roku po posadzeniu. To dziki ogród. Nie pryskam, nie okrywam, nie wyrywam sąsiednich roślin (zwanych chwastami, choć bardzo tego słowa nie lubię). Wiele z nich rośnie w świetlistym cieniu, sporo w „skałach”. Ani jedna w idealnych warunkach. Ich trwanie daje mi nadzieję na przyszłość.

Teraz z trudem mogę uwierzyć w taką bujność. W słońce, ciepło i w jaskrawe kolory. Ale przyjdą, dzień już się zaczął wydłużać.

Życzę Wam żeby 2025 był piękny. Dużo spokoju i nadziei na przyszłość!

Share

Podróżnik w bezruchu

Od 3 miesięcy siedzę w domu. To długo, zwłaszcza że inaczej niż w poprzednich latach nie planuję, nie studiuję map, nie wiem co dalej. Pandemia wybiła mnie z rytmu. I chyba dobrze. Zatrzymana przemyślałam wiele spraw z dystansu, od podstaw. Też wędrówkę. W ciągu całego życia byłam w drodze przez jakieś 7 lat. Z tego 3,5 w czasach kiedy mnie znacie. Nie liczyłam kilometrów (szacunkowo -gdybym przechodziła ich tylko 10 dziennie razem byłoby 25000), nie zdobywałam szczytów, nie kolekcjonowałam szlaków na pytanie co z tego mam, musiałabym odpowiedzieć hmm… nic nie mam!

I nic dziwnego, bo mając do wyboru „być” czy „mieć” najczęściej wybierałam „być”. Brzmi zawile, może nawet trąci patosem, tymczasem było bardzo zwykłe. W górach nie chcę pamiętać o sobie, chcę czuć się częścią czegoś większego niż ja. Świat jest piękny. Jest prosty. Chcę być przezroczysta. I taka bywam, ale to mi nie spada z nieba. Kultura narzuca nam osiągnięcia. Liczy się to co widowiskowe, co głośne, musi być naj.

I to kusi. Uznanie, sława… Takie myśli wyrastają same jak chwasty w ogrodzie i chociaż niektóre mają ozdobne kwiaty, pachną, wabią… wiem, że najlepiej je powyrywać. Najlepiej dla mnie, nie jestem specem od innych ludzi. Siebie znam, zrobiłam już mnóstwo błędów, wiem co mi szkodzi. Gdybym kolekcjonowała osiągnięcia, gdybym rywalizowała, ścigała się, nawet gdybym ścisłe trzymała się planu, zaburzałabym ten piękny świat swoją osobą i sama bym go sobie (sobą) zasłoniła. Wiem, że tak jest, bo to sprawdziłam. Najbardziej chyba idąc przez Islandię w czerwcu 2016 roku. Udowodniłam sobie, że też potrafię iść szybko, że mogę dorównać wielu sławnym ludziom. W jakiś sposób, sama dla siebie ustawiłam się w hierarchii podróżników. I ok, już wiem gdzie moje miejsce. Patrzę z niego odrobinę inaczej.

Te eksperymenty były pouczające. Idąc szybko, po 40 km dziennie przez monotonne islandzkie wyżyny czułam radość z prędkości, jaką odczuwają znajomi biegacze i długodystansowcy. Lekkość, ostrość zmysłów, przyjemność. W górach, gdzie wcześniej spędziłam najwięcej czasu czynnikiem wywołującym ten stan ducha są trudności, więc to uczucie w marszu po płaskim było dla mnie nowe. Nie spodziewałam się go. Pod koniec wpadłam w bliski medytacji trans. Na mecie nie czułam radości, nawet nie miałam ochoty się chwalić. Bo stało się coś czego nie przewidziałam. Cel, pośpiech, porównywanie z innymi rozpraszały, przesłoniły uczucie jedności ze Światem, zgodę na Los, to „bycie liściem na wietrze” które latami koiło mi duszę. Przyjemność, uskrzydlenie były chwilowe, tak długie jak długo trwał ruch. A chciwość kolejnych sukcesów nie znikła. Zalęgła się, okrzepła i musiałam ją krok po kroku usuwać. Inaczej ukradłaby mi wolność, wplątała w pogoń, rozgoryczenie, w zamęt. Odebrała radość z cieszenia się tym co mam, bo przecież zawsze można mieć więcej, pojechać dalej, pójść szybciej, zdobyć kolejny laur.

Teraz podczas kwarantanny i w oczekiwaniu na szczepionkę pomyślałam, że ten wymuszony bezruch to okazja. Jeśli konsekwentnie ograniczam każde możliwe „mieć” i mi z tym dobrze, może ruch, który zajmował mnie latami też nie jest absolutnie niezbędny? Sprawdziłam.

Starałam się żyć tak jak podczas wędrówki. Wstawałam wcześnie, byłam cały dzień na dworze, w każdą pogodę. Nosiłam moje górskie ubrania. Byłam sama. Odsunęłam niewymagającą natychmiastowej uwagi pracę (stąd długa cisza na blogu). Skupiłam się tylko na tym co robię teraz. Szczęśliwie, miałam taką możliwość, nie każdy ma. Dla większości z nas wyjazd jest oderwaniem się od pośpiechu, kłopotów codziennego dnia, porównywania swojego statusu z innymi. Od tłoku. Luz i radość pojawiają się automatycznie. Ale można je osiągać bez podróży, są tacy, którzy to umieją. Jestem w tej kwestii początkującym, nie ośmielę się formułować wniosków. Mi pomógł ogród– miniaturowy świat w równowadze- pole dla wolności. Przez zmiany, o których już kiedyś pisałam był dla mnie nowy. Przegapiłam całą poprzednią wiosnę, od lat nie byłam w Szczecinie w marcu. Zaskakiwała mnie wędrówka światła i cienia, codziennie rozkwitał gdzieś jakiś kwiat. Niezupełnie to samo co nieznany widok za każdą kolejną przełęczą, ale pozwala się dziwić (jak dziecko) i żyć w oczekiwaniu, że przyszłość przyniesie coś nowego. Coś dobrego.

I to wystarcza. Nie wiem czy tylko mi.

Na zdjęciach ogród w kwietniu i w maju. Wpisałam nazwy tulipanów, to bezobsługowe botaniczne (prawie dzikie) odmiany, nie wymagają wykopywania, nie giną, są w sam raz dla ogrodników – podróżników. We wkładaniu w ziemię cebulki żeby samotnie przeżyć zachwyt nad kwiatem za pół roku jest coś bliskiemu duchowi podróży, jaką lubię. Nieznane, na które czeka się z radością i bez spięcia, bo bez wymagań

Share
Translate »