Na zejściu z przełęczy Selliere było mało śniegu. Dość szybko, tylko trochę klucząc, bo każdy śniegowy płat oznaczał odszukiwanie ścieżki od nowa, dotarliśmy do francuskiego schroniska du Viso. Było sporo ludzi. Posiedzieliśmy chwilkę obserwując podejrzanie białą przełęcz Vallanta.
Wyglądała na bardzo stromą, wypatrzyliśmy na niej jednak jakąś parę. Pięli się powoli do góry. Ośmieleni, że jednak się da poszliśmy w ich ślady, zanim jednak doszliśmy do podstawy ściany zauważyliśmy, że nasi poprzednicy schodzą. Ścieżka kluczyła między skałami i straciliśmy ich z oczu.
Przy zamarzniętym jeziorku natknęliśmy się na dwóch chłopaków w cienkich, całkiem przemoczonych butach. Powiedzieli, że jest trudno, ale że oni przeszli. Nic nie widzieli o wchodzącej i schodzącej dwójce. Przeszli- czyli się da, ucieszyliśmy się ponownie i wleźliśmy w paskudnie stromy płat. Ślad naszych poprzedników nie podobał nam się i dość szybko przeszliśmy na piarżysto-kamienisty jęzor wbijający się dość wysoko w stok. Nie było łatwo, kamienie ruchome, piarg sypki pod spodem mokra glina, czasem lód. Miejscami zboczem spływała woda. Było późne popołudnie. Nie najlepszy moment na tak stromą drogę. Mimo to ucieszyliśmy się wychodząc na śnieg.
Trawers trochę przypominał paskudne zejście z Collado Petrachema, które opisałam w kwietniu, ale chyba nie było aż tak źle. Co ciekawe na śniegu nie było żadnych prowadzących na przełęcz śladów. Francuzi chyba nam nakłamali. Pewnie to oni weszli kawałek i wrócili przemoczeni i zrezygnowani. Z tyłu widzieliśmy tylko podwójny zawracający ślad i bardzo stary, pewnie kilkudniowy nadtopiony już ślad narciarza.
Pod samą przełęczą zrobiło się płasko i łatwo.
Zejście było niekłopotliwe, nie bardzo było wiadomo gdzie iść, ale okazało się, że wszystko jedno.
Można śniegowym płatem, lub zygzakującą po zboczu letnią ścieżkę. Droga prowadzi do wielkiego nowoczesnego schroniska Vallante, a potem schodzi szeroką doliną tuż poniżej imponujących urwisk Monte Viso.
Poszliśmy w dół. Wiało i nigdzie nie było dogodnego miejsca na namiot. Płaską łączkę i źródło znaleźliśmy dopiero przy ruinach kilku szałasów w miejscu gdzie droga przekracza rzekę (jest most).
Rozbiliśmy namiot powyżej zabudowań. Już prawie o zmroku. Kiedy tylko zaczęliśmy gotować nawrzeszczał na nas jakiś niezadowolony z naszej obecności jelonek. Wydawał dźwięki jakby szczekał czy kaszlał. Potupał trochę, ale nie reagowaliśmy więc odszedł.
Rano zeszliśmy aż do końca doliny.
We wsi skręciliśmy w lewo, przeszliśmy przez tamę i przeciwnym (w stosunku do drogi) brzegiem jeziora doszliśmy (spacerkiem) do Pontechianale gdzie jak pamiętałam z poprzedniego razu jest sklep.
Fajna trasa, ścieżka wygodna, szeroka, są ławeczki, stoły piknikowe i nawet ścieżka zdrowia, wszystko to co jakiś czas przysypane jeszcze nierozmarzniętym lawiniskiem. Taki rok.
Sklep w Pontechianale jest malutki. Kupiliśmy to, co się udało. Najedliśmy się na miejscu, spakowaliśmy i poszliśmy do góry w kierunku niezbadanego jeszcze końca naszej mapy czyli doliny Varaita de Bellini, za którą kryła się podobno piękna, a nam nieznana dolina Maira. Za radą przyjaciela z doliny Pelice-Marco kupiłam sobie mapę tej okolicy w księgarni w Torre Pelice.
Wyszliśmy z Genzana (jest tam schronisko CAI, kiedyś tam nocowałam) wygodnym i oznakowanym szlakiem w górę doliny Fiutrusa. Nie było ludzi, ale latem pewnie panuje tam duży ruch.
Bardzo się zdziwiliśmy kiedy ścieżka niespodziewanie przeszła przez rzekę przecinając beztrosko ciąg spienionych wodospadów. Jose wysondował dno, było głęboko. Woda nieprzezroczysta, biała, bardzo spieniona. Połaziliśmy po okolicy. Nie znaleźliśmy ani obejścia ani żadnej innej możliwości przejścia w bród. Nie było też alternatywnej drogi. Jose rozebrał się do slipek i sandałów, zostawił mi swój aparat i poszedł. Woda niby była po udo, ale była tak spieniona, że nie stawiała wielkiego oporu. Nurt nie wywracał. Udało nam się przejść, nawet nie zamoczyłam spódniczki. Udało nam się też wdrapać na rozmiękłe kamieniste zbocze i znów założyć buty stosunkowo mało brudząc się błotem. Zważywszy na to, że wyglądało to okropnie- niemały sukces. Szlak przechodził przez rzekę jeszcze dwa razy, ale wyżej był już prowizoryczny most.
Ścieżka wyszła z lasu na hale. W niedalekich zabudowaniach szczekał pies. Zarwany dach zasłaniała jakaś płachta, a obok domku pasł się samotny osiołek. Ktoś chyba tam mieszkał. Lub chociaż bywał latem.
Ciekawi byliśmy jak pokonuje rzekę ten ktoś. Na mapie było też niewidoczne w terenie zejście po drugiej stronie strumienia wychodzące mniej więcej na kemping. Być może prostsze.
Za halą z domkiem szlak rozwidla się. Jedna odnoga, lekko oznakowana prowadzi na niską przełęcz Bondormire, druga wspina się na przełęcz Fiutrusa. Poszliśmy jak na Fiutrusę, ale gdzieś pogubiliśmy się i w efekcie weszliśmy na Bondormire. Miała tak kuszącą nazwę zwłaszcza, że robił się wieczór… nawet nie byliśmy rozczarowani.
Udało nam się sprawnie wdrapać na grań, a potem zbiec wysoko zawieszoną ścieżką trawersującą bardzo strome zbocze (było tylko kilka płatów, zimą ten szlak nie dałby się chyba łatwo przejść).
Przed nami pojawił się piękny widok, ale nigdzie nie było miejsca na namiot i wody. Na szczęście ścieżka w końcu zaczęła schodzić i już prawie o zmroku wyszliśmy wprost na pasterskie domki. Pojawiła się też woda. Przenocowaliśmy (całkiem wygodnie) w jakimś otwartym szałasie z panoramicznym widokiem na dolinę Varaita di Bellino, w otoczeniu łanów tulipanów. Kto by się spodziewał prawda? :)