Laponia 22 cz 25 autostopem przez Finlandię, Pyha Luosto.

Chciałam zwiedzić muzeum i Per Anders podwiózł mnie do Varangerbotn chociaż protestowałam, że nie trzeba. Całe szczęście, bo akurat tego dnia miało być zamknięte wcześniej. Została niecała godzina i z tego powodu sympatyczna kobieta wpuściła mnie tam bez biletu. To nie jest aż tak duże muzeum jak w Inari, ale tu również ciekawie pokazano kulturę i historię Samów, było sporo świetnie zachowanych przedmiotów życia codziennego i ubrań, i mała wystawa współczesnego rzemiosła wyłoniona w cyklu corocznych konkursów. Był też czajnik, herbata. I byłam sama, więc mogłam sobie wszystko obejrzeć w spokoju (lepiej byłoby tylko bez pośpiechu). Wyszłyśmy razem. Kobieta jechała autobusem i kiedy powiedziałam, że wracam stopem chciała mi zafundować bilet do Tana Bru (żeby nie niszczyć mojej autostopowej historii). Bardzo mnie tym zdziwiła, bo nawet nie przyszło mi na myśl, że 2500 km przez Europę jest jakimś autostopowym wyczynem. Dla mnie było najprostszym, najbardziej ekologicznym sposobem powrotu. Bez planowania, bez spalania paliwa (co trzeba by je kupić od Putina). Bez pośpiechu. Nie miałam nic przeciwko autobusom i nic przeciwko kupieniu sobie biletu, ale akurat nie było trzeba. Przyszłyśmy na przystanek za wcześnie i niemal od razu zabrała mnie para młodych ludzi- Finka z Izraelczykiem. Jechali do Nuorgamu. Zapadał wieczór, dzień zrobił się już bardzo krótki. Postałam chwilkę na opustoszałej szosie, zmarzłam i poszłam do najbliższej chatki. Tej gdzie nocowaliśmy kiedyś zimą z Jose. Słońce pięknie zaszło nad jeziorem. Mgły wspaniale snuły się po dolinie Tany. Drewno było suche i porąbane, jak to w Finlandii. Ranek mokry, zimny. Szosa równie pusta jak wieczorem i pożałowałam, że nie pojechałam po norweskiej stronie jak radziła pani z muzeum. Tam byłby na pewno większy ruch.

Mokłam pod sklepem chyba z godzinę zanim zatrzymała się dziewczyna z dziećmi. Nauczycielka, jechała na spęd reniferów. Bardzo chciałam dołączyć i nawet spytałam czy to możliwe, ale powiedziała, że to rodzinne święto. Czas kiedy się wszyscy spotykają, mogą być razem. Sama nie miała stada, ale co roku pomagała bratu. Miło mi się z nią rozmawiało.

W Utsjoki zajrzałam do sklepu, gdzie kiedyś zimą zdobyliśmy gaz. Teraz wydał mi się skromniejszy, mniejszy, miejsce po spalonej wtedy informacji turystycznej było puste, lokalny artysta podwiózł mnie kilka kilometrów za kościół gdzie kiedyś odbiliśmy z Jose w góry. Sam zajrzał do restauracji na przeciwko, wspomniał, że tam sprzedaje drobiazgi, pamiątki z rogu. Omal tam sama nie poszłam, tak było zimno, ale trafiła się kolejna okazja i przesunęłam się do kanionu Kevon.

Była niedziela i nikt zupełnie nie jechał. Czarny mężczyzna co eksportował do Senegalu używane samochody prawie mnie minął i zahamował z piskiem opon. -A jak dobrze, że ta bryka hamuje… Opowiedz coś, bo robię się senny, jechałem wczoraj przez całą noc, teraz tylko do najbliższej kolei. Nadam ten samochód i padam… Rozmawiałam z nim aż do Inari. Tu też nie zostało mi dużo czasu na muzeum, ale zdążyłam. Lubię muzea Samów. Poza ekspozycją to zwykle piękne nowoczesne budynki, ciepłe, wyposażone w internet, że tylko siedzieć. Kupiłam sobie na pamiątkę książkę i już po zmroku ruszyłam do chatki, którą pokazała mi kiedyś Agnieszka. Była pusta i przytulna jak wtedy.

Rano wsiadłam w autobus do Ivalo i pojechałam odwiedzić Maćka. Minęło już kilka lat odkąd wyprowadził się z całą rodziną do Finlandii, byłam bardzo ciekawa jak mu idzie. Jak dzieci, czy udało im się zaaklimatyzować w nowych szkołach?. Przy okazji przejechałam się (jako balast) psim zaprzęgiem. Psy już zaczęły treningi przed zimą. Chłopcy Maćka dorośli i pomagali w kenelu. Wyspałam się u nich i odpoczęłam. Dopiero w cieple, w pościeli poczułam jak bardzo mi to było potrzebne.

Zaplanowałam, że wsiądę w autobus i podjadę do Parku Narodowego Pyha-Luosto, ale zaspałam, wyszłam za późno i nie zdążyłam dobiec na przystanek. Z opresji wydobył mnie miejscowy chłopak, podwiózł mnie na kolejny, a tam zanim podjechał autobus zatrzymał się kierowca co wracał do Rovaniemi po odwiezieniu grupy turystów do Saariselka.

Wysiadłam na upatrzonym wcześniej przystanku autobusowym w szczerym polu. To tu właśnie na mapie zaczynał się szlak. Początkowo znalazłam tylko błotnistą drogę, później kilka pomarańczowych znaków, kładki na bagnach i most. Za nim wspaniałą leśną chatkę. Miałam czas, uzbierałam pełen garnek borówek. Cudownie było siedzieć w zapachu sosnowych i świerkowych igieł, wilgotnego mchu, starego butwiejącego już drewna, którego tu nikt nie sprząta (jak u nas) i ono wraca do obiegu przyrody żywiąc i goszcząc cały wszechświat owadów, bakterii, porostów i mchów. A węgiel, który więziło w sobie stopniowo przez całe życie uwalnia się też bardzo powoli, latami.

Wstałam wcześnie, ale jakoś mi uciekł czas i kiedy zobaczyłam jak wspaniale różowieje niebo na wschodzie ruszyłam biegiem w stronę niedalekiego wierzchołka. Nocą spadł lekki śnieg, skały były śliskie i troszkę się niestety spóźniłam. Słońce oświetlało już gołoborza. Wydobywało z gąszczu pojedyncze pokręcone drzewa. Skrzyło się ogniście na świeżym szronie. Na północ ciągnął się bezkresny las, gdzieś za nim musiały leżeć moje góry, ale stąd już ich nie było widać. I było pięknie. Siedziałam, patrzyłam.

Do południa wędrowałam granią. Marznąca mgła osiadała na drzewach i skałach, świat zbielał jakby już przyszła zima. Zdążyłam jeszcze nabrać wody ze stawu i w samotności wysączyć kubek herbaty kiedy zaczęli się pojawiać ludzie. Rowerzyści, biegacze. Większość na szosie, która przecięła mi drogę. Tuż za nią stała mała kawiarnia, zajrzałam, zjadłam owsiane ciastko. I kupiłam sobie słoiczek dżemu. Robionego w domu, borówkowego. Jakoś nie pomyślałam, że szkło jest ciężkie, że mam już ze sobą kilka książek. Wybrałam mniej popularny szlak i znów wędrowałam samotnie lasem, czy raczej puszczą. To jest odpowiedniejsze słowo. Gąszczem, knieją. Nie wiem czy u nas kiedykolwiek widziałam taki las. Pod wieczór trafiłam na kolejną kawiarnię, już zamkniętą. Panie właśnie wychodziły. – Jaka szkoda, marzyłam o gorącej herbacie!- westchnęłam- zostawiłyśmy ją w ocieplanym kartonie- Zajrzałam, była skarbonka i cennik. „Jakie to sprytne”, pomyślałam najpierw i zaraz przypomniało mi się, że nie mam monet. -To nie płać- nie przejęły się panie- Smacznego!

Do nocy doszłam do dużej chatki, dziennej i już bez drewna. Nie przeszkadzało mi to. Cieszyłam się, że jestem sama, bo tylko ze 2 km niżej był parking i w każdej chwili ktoś mógł tu przybiec na ognisko, na krótki postój… Jeszcze kilkadziesiąt lat temu to była sypialna chatka, po pryczach zostały miejsca na ścianach. Ale Pyha i Luosto rozrosły się i koncepcja użytkowania parku się zmieniła.

Szlak nadal biegł pięknie, lasem i po połoninach z dalekimi widokami na obie strony. Co kilka kilometrów stała chatka, jadłam wygodnie, piłam gorącą herbatę. Troszkę mnie tylko bolał kręgosłup, tak ostrzegawczo więc miałam nadzieję, że to mi przejdzie. Ludzi tu już prawie nie było. Za daleko od szos i parkingów. Wysokie gołoborza pokrywał lekki śnieg. Mącznica była tak jaskrawoczerwona, że aż świeciła. Samotne brzozy i sosny pogięte, powykrzywiane. Górski staw częściowo już zmrożony. Słońce zaszło już kiedy dotarłam do chatki. Czy raczej grupki zabudowań z kilkoma miejscami na ognisko i wiatkami i jednym dużym domkiem, jak mówiła mapa znów dziennym. Pomimo tego nocowały w nim już dwie dziewczyny. Finki co studiowały w Rovaniemi. Postanowiłyśmy spać na zsuniętych razem (po dwie) ławkach. To był miły, wieczór. I dla nich i dla mnie ostatni. Trzeba wracać…

Rano cieszyłam się jeszcze kilkoma kilometrami szlaku. Widziałam z góry piękny kanion, szłam wąwozem po ścieżce z drewna, co miała pewnie chronić skały przed zadeptaniem i w szronie, w słońcu wyglądała jak wstążka ze światła.

Od szosy zabrała mnie para, która jechała do Kemijarvi do secondhandu. Dalej kobieta z łosiem do uwędzenia. I już w Rovaniemi Turek, taksówkarz- znał lepsze miejsce do łapania stopa niż to gdzie stałam. I to prawda było lepsze. Zanim zmarzłam podszedł koleś z dredami i zaproponował umowę. Zabiorą mnie do szwedzkiej granicy, jeśli wrócę z nimi na moment do Finlandii i pomogę przewieźć dodatkowy snuss. -Rozumiesz po kilogramie na głowę-. Nie rozumiałam, mogli przecież sami przejść czy przejechać dwa razy, a najlepiej raz przejść, raz przejechać, ale chyba im to nie przyszło do głowy. Sklep ze snussem był pełen Finów, przejście graniczne puste, nikt nie pilnował. Kiedy zakładałam plecak tuż za mostem zabolało mnie w kręgosłupie. Pomyślałam, że to przez niewygodę w furgonetce i skręciłam do baru -Dzień dobry- powiedziałam- czy mogę najpierw do toalety?- dziewczyna kiwnęła głową, więc zrzuciłam plecak z jednego ramienia, pochyliłam się żeby go opuścić na podłogę i tak zostałam. Myślałam, że się rozpłaczę z bólu.

w pierwszej galerii jest Nuorgam, Inari i Kalmankaltio, druga to Pyha Luosto.

Share

Laponia 22 cz20 Sor Varanger

Zwykle trasy długodystansowych wędrówek planuje się tak, żeby jak najszybciej dojść. Gdzieś, zapewne do celu. My jak to my mieliśmy inny problem. Do zagospodarowania była nie przestrzeń, lecz czas. Czas do odlotu Jose. Prognoza zapowiadała deszcz, był koniec września, temperatury troszkę powyżej zera. Szukałam chatek. Szukałam na mapach, w pamięci. I wyszło mi, że musimy teraz dla odmiany pójść na południe. Dzień drogi wzdłuż granicznego płotu do przejścia czy dziury w płocie, którą pokazywała tylko norweska mapa. Dziury miały numery, wydawało się, że to coś znaczy… Nie dowiedzieliśmy się. Szliśmy leśną drogą, początkowo, koło pola biwakowego wyraźną, potem już tylko miejscami wyjeżdżoną. Znikała nam to niby droga w każdych skałach, musieliśmy szukać innego przejścia w każdym bagnie. Deszcz rysował powierzchnię licznych jezior, spłukiwał z brzóz ostatnie, najbardziej uparte liście. Nasączał torf. Teren był piękny, skalisty, wygłaskany przez lodowiec i wiatry, mglisty, górzysty, jesienny. Przekroczyliśmy spory bród i kilka niegroźnych strumyków. Czasem mieliśmy daleki widok, czasem wędrowaliśmy przez gęsty las. Kilka razy szlak się rozwidlił, wybieraliśmy intuicyjnie, byle nie odejść od granicy. W górę i w dół. Nie było monotonnie. Nie marzliśmy, pomimo tego kiedy koło czwartej pokazała się reniferowa chatka poczuliśmy się rozczarowani, że jest zamknięta. To nie była ta, do której zmierzałam, ale przeszliśmy już ze 25 km i w zasadzie to mogło wystarczyć. Radjoaivi, gdzie według map powinno być przejście przez płot, było jeszcze daleko, a zmierzch blisko. Ucieszyła nas dziura wyszarpana w siatce przy chatce. Przeszliśmy i znów wędrowaliśmy wzdłuż granicy, po drugiej stronie. Za rzeką odbiliśmy na wschód i aż do nocy gnaliśmy poszarpanym terenem, przez chaszcze i mokradła na stoku długiego jeziora. Chatka stała w lesie. Była otwarta. Stara, nie wiem klubowa czy prywatna. Widać było, że ktoś się nią opiekuje, ale nie było tu dużych pieniędzy jak w Finlandii. Nie było drewna, gazu, nie było nowoczesnej toalety. To nam oczywiście nie przeszkadzało. Chatka to chatka, zawsze jak pałac. Za każdym razem budzi ciepłe uczucia, głównie wdzięczność. Solidarność, z tymi wszystkimi imionami wypisanymi tępym ołówkiem, czy bladym ze starości długopisem w książki gości. Już czuliśmy, że pokochamy Sor Varanger.

Rano odwróciliśmy się z powrotem na północ i ruszyliśmy w stronę Kirkenes. Padało, świat otulała gęsta mgła. Pojedyncze pokrzywione drzewa wyglądały w niej jak zjawy z baśni, kolory tundry biły po oczach, kalosze wydawały całuśny dźwięk. Jeszcze przed południem chmury, które nas oblepiły przerwały się i na wschodzie błysnęła wstęga błękitu. Z biegiem dnia niebo się oczyszczało i tylko nad Niklem (w Rosji) kominy produkowały ciągle nowe chmury. I tam stale coś się snuło. Nie wiedzieliśmy nawet smog czy mgła.

Fabryki zamknięto o 5-tej i produkcja obłoczków nagle ustała (żeby ruszyć ponownie o 8-mej następnego dnia). Do tego czasu przeszliśmy kilkanaście kilometrów wzgórz. Każda rzeka oznaczała zejście w kanion, szukanie brodu. Większość bagien wymagała obejścia. To było piękne miejsce, ale szło wolno. Na szczęście zdążyliśmy do chatki. Z mapy wydawało mi się, że będzie większa niż ta z poprzedniego dnia, ale było na odwrót. Podłoga z desek leżała wprost na podmokłym gruncie. Wewnątrz stała tylko malutka koza, wypolerowany ze starości drewniany stół i dwie prycze. Na zewnątrz kilka spróchniałych kłód. Jose pozbierał je, poustawiał żeby schły i ruszył z piłą żeby pociąć jedną na szczapki. Czuliśmy się w tym schronie jak w domu. Jak byśmy byli u siebie. Niczego nam nie brakowało, nigdzie nie musieliśmy się spieszyć. Piękny wieczór.

Share
Translate »