Mały Kaukaz cz13

Rzeką płynie zmętniały ściek, gnojówka. Plastikowe torby pozawieszały się na kamieniach. Po drugiej stronie, za mostem mężczyzna pali wielkie ognisko. Dym gryzie w oczy, wyciągam aparat, a on krzyczy- Co robisz?- Ja nic, tylko zdjęcie, a pan co? -Palę zeszłoroczne siano! -Oświadcza jakby to było oczywiste, zostało to trzeba spalić. Nie sprzedać, nie dać komuś, co mu zabrakło, nie skompostować. W obiektywie wygląda jak diabełek oparty na długich widłach.

W jednym z domów pytamy o miejsce na biwak, obok stoi na wpół zburzona stodoła, może moglibyśmy tam rozbić namiot? Jest zimno, pada, wszędzie rozdeptany gnój. Właściciel ruiny ma wąską bladą twarz i oczy tak jasne, że wydają się bezbarwne jak woda. Bezsilnie patrzę jak się zwężają, jak dłoń mu się zaciska w pięść- Skąd jesteście? – Ja z Polski, a on z Hiszpanii- mówię- Nie ma mowy!-oznajmia z obrzydzeniem i zatrzaskuje nam przed nosem drzwi. Poniewczasie myślę, że to Rosjanin.

Odchodzimy nie odwracając się, prosto w góry po kamienistej stromiźnie potem drogą. Osiada mgła, mijamy ciemne kartofliska, połacie wyschłych rudych traw. Już zmierzcha kiedy pojawia się wąski pas drzew. Stawiamy namiot, zbieram chrust na ognisko, ale deszcz gęstnieje i robi się zbyt mokro na ogień.

Ranek jest suchy, słoneczny. Na szczytach dalekich gór bieleje śnieg. Wędrujemy polną drogą na północ. Zanim osiądzie chmura widzimy z daleka stado krów. Pasterze podchodzą kiedy jesteśmy bliżej. Pokazują nam skrót. Góry są suche, skaliste i niemal gołe. Zbocza strome. Za granią, tuż pod chmurą trafiamy na mały pomarańczowy namiot z plandeki. Mężczyzna widzi nas z daleka i podchodzi. Nie od razu rozumiemy dlaczego. No tak… psy. Przeprowadza nas koło nich bezpiecznie, zaprasza do ciepłego wnętrza. Proponuje wódkę, ale pytam czy nie da się zrobić herbaty? Na ognisku gdzie ustawił swój gar? To 12 kilogramów płatków owsianych dla psów. Też dwunastu. Stawiam garnuszek w żarze, ale mężczyzna go przenosi do wnętrza i odpala butlę gazową. Jest z Azerbejdżanu, ma tu ziemię i wielkie stado krów. Już jutro zejdzie z nimi do Kachetii- Tam ciepło, i trawa zielona- rozmarza się. Jose chwali samogon. Dopijam herbatę, robię zdjęcie i musimy znów wyjść na deszcz. Na grzbiecie wirują pojedyncze śnieżynki. Tną po oczach. Tumany nie wiem śniegu czy chmur zasłaniają widok. Nisko pod nami stoi niebieski namiot, z góry widzę przy nim kilka psów. Odchodzimy. Wiatr narasta, szarpie nami i dusi, nie ma się przed nim gdzie schować. Dopiero po południu trafiamy na ruinę domu i przysiadamy na moment za jedną ze ścian. Na górach, przez które przed chwilą przeszliśmy utknęła chmura. Po prawej błyszczy jezioro Paravani. Niebo oszalało, chmury tańczą. Cienie rysują na gołych zboczach dziwaczne znaki. Światło jest ostre jakby był już grudzień nie październik. Idziemy brzegiem wysokich gór. Pod wieczór widzimy kolejny namiot. Pasterz podchodzi, zaprasza żebyśmy weszli, jest jedzenie i wódka. Jest ciepło. Tylko zaraz, jak zagoni stado.

Przez chwilę patrzymy jak odchodzi, jak owce zbijają się ciaśniej i zawracają szerokim łukiem. Jezioro za nimi jest granatowe i groźne. Pocięte firankami deszczu. Jest zbyt zimno żeby długo stać, idziemy dalej. Za górą dopadają nas psy, rzucamy kamieniami, gwiżdżemy gwizdkiem, uciekamy. Nigdzie nie ma miejsca na biwak. Skały, nierówno, nie ma wody. Z północy gna na nas ciężki wał chmur. Z dołu jedzie konno człowiek. -Czy tam niżej, we wsi ktoś jest?- Pytam, ale on mnie nie słyszy- czy są tam jakieś domy gdzie można się schować?- powtarzam a on kiwa głową i kuli się, bo musi jechać pod wiatr. Jego koń, krowy, wszyscy maja stulone uszy. Zbiegamy. Tuż przed nocą znajdujemy opuszczony dom. Aspara jest bezludna. Większość budynków w ruinie. Ten też ma już nieszczelny dach. Jedna ze ścian jest zielona od mchu, wilgoć maca piękną podłogę z szerokich dech, nadgryza wspaniale sklepienie stykającej się z domem obory, poukładane okrężnie z ociosanych bali ciemnych od starości i dymu.

Kolejna wieś z daleka też wydaje się opuszczona, ale kiedy do niej idziemy rażącą od blasku słońca powierzchnię jeziora przecina łódka. W domach na drugim brzegu kopcą kominy, dym spływa na wodę jak białe wstążki i tonie. Niebo jest błękitne i czyste, szczypie mróz.

Nad bajkowymi, pełnymi drewnianych ozdób domkami tłoczą się góry, śnieżnobiałe, aż rażące. Jedna z chałup jest pomalowana, mężczyzna wychodzi pogadać. Tambovka została zbudowana przez Duchoborców, sektę wygnaną za odstępstwa od prawosławnej wiary przez ostatniego cara. -Są puste, mieszkańcy powyjeżdżali do Rosji- mężczyzna omiata wzrokiem długą wieś. Przy źródle obwieszonym soplami taplają się kaczki. -Idźcie do twierdzy Shaori- mówi- o tam widzicie? Tam jest.

Ruszamy, ale wejścia na stromy pagórek pilnuje sfora psów. Ruina z daleka wygląda niepozornie, jak sterta kamieni. Omijamy ją. Do wieczora kluczymy w gołoborzach, wdrapujemy się na wysoką przełęcz, schodzimy pod ciężkie brązowe chmurska. Daleko na horyzoncie widać mur białych szczytów. Kaukaz. Miejsce po obozowisku pasterzy jest już opuszczone, namioty spakowane i obciążone kamieniami czekają aż je zasypie śnieg. Chmura osiada, schodzimy po omacku, wzdłuż potoku, potem wzdłuż kolejnego. Wiadomo czym niżej tym cieplej. Gnamy, bo zapadł już mrok i nagle widzę przed sobą chatkę. Przyśpieszam, Jose coś krzyczy, ale nie słucham. W mroku, we mgle gubią się wszystkie proporcje. Domek oddalony jak sądziłam o kilometr okazuje się obudową źródła, bliską i do kolan. Stawiamy namiot po ciemku wśród gęstych traw. Rano pokryje je wspaniała szadź. Chmura rozmyje się zanim zjemy śniadanie. Za nami pokaże się piękny biały szczyt. Zejdziemy w stronę dolin zalanych mgłą. Po południu nie zostanie po niej nawet ślad. Góry Trialeckie, z których zeszłam kiedyś wiosną wydadzą mi się suche i bure. A były zielne. Od drogi oddziela nas bagnisty strumień, musimy brodzić.

I nagle pojawia się daleki widok w dół. Dzikie, chaotyczne, pozarastane suchymi chaszczami góry ucina równa linia pól. Przestrzeń przed nami jest jak szachownica, przeorana, wybronowana i pozasiewana. Jak ozdobna tkanina, jak koc, który nakrywa dzikość.

Koło czwartej nawigacja wprowadza nas do dużej wsi. Utykamy w ogrodzie tuż przed kuchennymi drzwiami. Kobieta, która się wychyla z domu, jest Greczynką, mówi trochę po angielsku, proponuje kawę. Po chwili schodzi się cała rodzina i choć jest wcześnie zostajemy na noc. Ojciec okazuje się chrzestnym Idy, dziewczyny, która przygarnęła mnie kiedyś w maju. Wieś gdzie doszliśmy teraz jest tą, o której mi wtedy opowiadała jaj mama. Grecy wygnani z Pontu szli na wschód. Dżawachetia była bezludna, niezamieszkana. Szli aż znaleźli źródło i przy nim zbudowali cerkiew i wieś.

Źródło to w zasadzie nieodpowiednie słowo, z ziemi wypływa od razu spory potok, nasi gospodarze mają na nim staw, ryby ugotowane na kolację są pyszne. Podobnie ziemniaki z własnego pola.

Kiedy wychodzimy rano na autobus pani domu w towarzystwie sąsiadek pije kawę (jak co dzień po dojeniu). Krowy dwie, tylko na własny użytek, kawa wspaniała. Jest sobota, marszrutka wlecze się 4 godziny po wybojach. Kierowca pali, ja siedzę za nim i wdycham dym. Żal mi, że trzeba było przerwać wędrówkę (choć wiem, że to tylko jeden stracony dzień). Nie umiałam tego inaczej zaplanować. Jutro 15 października, jedziemy do Tbilisi na wybory.

Share

Góry Pontyjskie i Mały Kaukaz cz12

Ranek jest piękny. Słońce muska przeciwległe zbocze. Jaskrawożółte topole świecą jak lampy, cienie czarne jak smoła mętnieją od dymu z kominów wsi. Dno doliny jest wąskie, rzeka niewidoczna. Uciekamy z pylistej drogi na słabo wydeptany trakt pod skałami. Pachną rozgrzane zioła i krowie placki. Stopy ślizgają się w rozmiękłych korytkach okresowych strumyczków. Utykają w rumowisku pozarastanym wyschniętą trawą i jeżynami. Ścieżka schodzi prosto na most. Asfaltem płynną potoczki błota. Rozglądamy się, być może gdzieś jest sklep, ale została po nim tylko ruina. Trafiamy za to na nowy turystyczny szlak. Prowadzi na ścianę kanionu i to nam bardzo pasuje, bo nie wiedzieliśmy jak można stąd wyjść. Opis na tablicy sugeruje, że dotrzemy do Apni, że szlak ufundowała amerykańska ambasada. Cieszymy się i przez kilka kilometrów śledzimy biało- żółto- białe prostokąty (jak u nas). Czym wyżej tym jest ich mniej, za grzbietem znika ślad ścieżki, najwyraźniej wydeptanej przez stada krów, które pasą się na suchej stromiźnie. Po przeciwległej stronie kanionu, drogą z której zeszliśmy wieczorem maszeruje stado owiec podnosząc kurz.

Próbujemy kontynuować, ale jest zbyt stromo, zbyt krucho, trawers wydaje nam się niebezpieczny. Lepiej czujemy się w skałach, stromych, ale solidnych. I tak, prosto w górę wdrapujemy się w końcu na krawędź uskoku. A tam jest płasko. Chłodno. Otwarta zszarzała przestrzeń wydaje się należeć do innego świata. Poza spłachetkiem sadzonego sosnowego lasu nie ma drzew. Nie kwitną kwiaty. Apnia jest jeszcze dziwniejsza. Nowoczesne, kanciaste domy, z szarego kamienia, który wygląda jak pustaki z betonu, są niedokończone. Pomimo tego wokół niektórych z nich zielenieją ogrody, inne wypełniają bele słomy, gnój świadczy, że w nich mieszkają zwierzęta. Wieś ciągnie się kilkaset metrów, na jej tle bieleją szczyty trzytysięczników oddzielających nas od jeziora Paravani. Poza starszym mężczyzną zajętym rąbaniem drewna nie ma ludzi. W kolejnej wsi jest szkoła i sklepik, w piwnicy prywatnego domu. Część budynków wygląda normalnie, każdy jest inny, część przypomina te z Apni. Klony z betonu. Uliczki, wydeptane i wyjeżdżone w glinie są puste, choć gdzieś przemyka sylwetka w długiej sukni i chuście zamotanej jak hidżab, z samochodu śmieją się do nas dzieci, błotem ostrożnie omijając pułapki brnie kobieta w butach na obcasie, ostrzyżona ekstrawagancko i krótko, ubrana w asymetryczny żakiet- nauczycielka. Ogromna szkoła jest zamknięta, bo trwają ferie. Zaczyna mżyć.

Dopiero wieczorem dowiemy się, że kolonie widmowych domów wybudował Edward Szewardnadze. Miały służyć uciekinierom z Adżary. -Czemu są takie puste?- spróbujemy dopytać- nie są, może ludzie byli w polu. -Czemu przyjechali- tam gdzie mieszkali było bardzo zimno- mówi ktoś- bo była wojna – mówi ktoś inny- i musieli uciekać.

Do nocy mijamy kilka takich wsi. Otoczone zagonami ziemniaków, poprzecinane traktami z błota. Przybite z góry deszczowym czarnym niebem. Część kwadraciaków z czasem nabrała indywidualnego charakteru. Niektóre otynkowano, innym wymieniono dachy. Jeden obudowano łukami z cegły, które tu w zimnym jesiennym świetle, omyte mżawką wydają się jeszcze bardziej dziwne. Inne rozpadły się, rozsypały, obrosły stogami ze słomy. Z jednej z ruin machają do nas chłopcy. Odmachuję, a oni wybiegają w klapkach w cienkich sweterkach (choć kulę się z zimna) żeby zagadać i zapozować do zdjęć. Tak jak wszystkie spotykane tu dzieci znają po kilka angielskich słów, ale utykają przy pierwszym pytaniu.

Przed nocą mijamy trawiastą grań, kilka bunkrów i czerwoną ranę w łagodnym stoku – kopalnię. Pomiędzy czarnym niebem, a pociętym kartofliskami stepem pojawia się wąziutka linia czystego nieba. Gdzieś, tam gdzie byliśmy wczoraj świeci słońce. I zaraz zapada zmrok. Wychodzimy na betonową szosę. Prowadzi do dużej wsi. Jest mnóstwo miejsca na namiot, ale nie mamy wody. Ani jednego poidła, wiejskiego kranu. Jest już ciemno kiedy macham na przejeżdżający samochód. -Woda? To tylko u kogoś w domu, o tam za zakrętem mieszka mój dziadek, na pewno da- mężczyzna za kierownicą jest młody i ciemnowłosy, to wszystko co o nim mogę powiedzieć. Patrzę niezdecydowana. Nie widzę zakrętu, domu dziadka. Z siedzenie pasażera wstaje ktoś. Wychodzi i mówi „idźcie za mną”. Jest lekko pochylony, ma matowy ciepły, serdeczny głos. Idziemy kilkaset metrów. Dom od strony ulicy wydaje się niepozorny i mały. Wewnątrz jest wielki, wysprzątany. Żona obwiązana fartuchem ma krótkie siwe włosy jak ja. Jest jeszcze syn, co kładzie asfalt na szosie (firma musi zdążyć przed zimą), ale na stałe mieszka z żoną w Rosji. Wewnątrz jest ciepło, czuję się senna, pani domu przygotowuje kolację. Mężczyzna, który nas przyprowadził jest życzliwy, pomocny i cichy. Syn i matka rozmawiają i coraz trudniej mi nie pogubić się w ich narracji. – Jaka wojna!- oburza się mężczyzna- Żeleński się z Putinem dogadał, żeby wybić trochę ludzi, bo jest za dużo. Wojna to była jak ludzie bronili swoich domów w 45, teraz to przecież nie jest żadna wojna – Ukraińcy bronią swoich domów- mówię-.A skąd! Najemnicy tam do pracy wyjeżdżają, walczyć. Stąd też kilku wyjechało. Z Gruzji!

– Kotleciki- mówi matka, ale syn nie chce, bo był na kababie- ja próbuję. – Wiesz o Rzezi?- pyta- Jesteście Ormianami?- upewniam się- jak wszyscy tu -mówi kobieta- ale nie jesteśmy tacy jak ci w Armenii- odzywa się ojciec swoim wyważonym spokojnym głosem- uprawiamy ziemię, pracujemy ciężko, nie narzekamy- To znacie?- przed nami ląduje talerzyk z orzechami w miodzie- znamy! -mówię, jedliśmy już kiedyś w Armenii- Jose błądzi wzrokiem po nowoczesnych kuchenny meblach. – Karabach- mówi matka podając herbatę z płatków róży- Azerbejdżanie to takie same Turki jak te co naszych dziadów wygoniły- nie prawda! – pracowałem z jednym, trzech nas było, Turek, Azerbejdżanin i ja i byliśmy najlepszymi kumplami- syn gestykuluje gwałtownie, jakby koniecznie mnie chciał przekonać, piękne czarne oczy matki błyskają złośliwie, ale nie przerywa. Opowieść o Rzezi wraca jak w każdym ormiańskim domu, choć przeminęły już 3 pokolenia brzmi jakby zdarzyła się wczoraj. -Skąd ich wygnano?- pytam ojca ciekawa czy tam może byliśmy, ale nazwa którą podaje nic mi nie mówi. -To 70 kilometrów, może ją w międzyczasie zmienili- Nikt tam nie był?- pytam. -Nikt, nigdy.

Mam spać w sypialni pani domu na paradnym gościnnym łóżku. Jose dostaje pokój wnuków. Matka długo w nocy ogląda w łóżku film na smartfonie. Syn rozmawia z rodziną w Rosji. Nie mogę zasnąć. Coś gryzie mnie i nie pasuje, coś uwiera. -Znam gruziński, ormiański, turecki i rosyjski- mówił z dumą, która ucinała każdą wątpliwość- i po co mi inne języki? (Żeby nie wierzyć propagandzie mieć własne zdanie- chodziło mi po głowie, ale się nie odezwałam). -W Rosji żyje się o niebo lepiej niż tu- dowodził-za nic nie wrócę, tam jest nowoczesność, rozwój, lepiej dla dzieci-nie boisz się, że cię wcielą do wojska?- skąd przecież jestem obywatelem Gruzji!

Słyszę go nadal z sąsiedniego pokoju. Prawie krzyczy i cichnie, mięknie kiedy się zwraca do dzieci. Szeleszczą gałęzie wielkiego drzewa. Deszcz stuka w dach i spada z pluskiem jakby ktoś mlaskał.

Na śniadanie przychodzi chłopiec sąsiadów. Chce spytać jak zrobić żeby jak się dorośnie zostać turystą. Chodzić od wsi do wsi, po całym świecie.

Zanim wyjdziemy pani domu pokazuje mi jak robi ser, zwiedzam piwniczkę pełną domowych przetworów. Witam z sąsiadkami, które zajrzały ciekawe obcych. Deszcz słabnie, na górach leży świeży śnieg.

Droga rozmiękła, w jednej ze wsi przyczepia się do nas szczeniak, na szczęście zabiera go z powrotem kierowca. Koleiny są tak głębokie, tak mokre, że uciekamy, skręcamy w łąki otaczające wielkie jezioro i podmokłą, pociętą rowami melioracyjnymi równiną brniemy do Ninothsminda.

4 kilometry przed miastem jest kościółek i zadaszone miejsce piknikowe, stajemy tam na chwilę odpocząć. Miejscowość wydaje się wyludniona, szara, może, bo omijamy centrum. W sklepiku na przedmieściu sprzedawczyni gotuje dla nas wrzątek na herbatę. Nie chce nam się już dalej szukać. Jest czwarta, z cieniem żalu mijam hotel, ktoś proponuje podwózkę do kolejnej wsi, ale skręca nie tam gdzie chcieliśmy. W ramach przeprosin wręcza nam torbę owoców, ciężkich jakby to były kamienie. Znów pada, jest przejmująco zimno. Na górach, do których się zbliżamy wisi mgła.

Share
Translate »