Wspomnienia z Hiszpanii cz37, koniec

Finisterre

Po jedzeniu poczułam się silniejsza. Zwiedziłam kościół, mijałam dzikie, postrzępione zatoczki. Wypatrywałam wody (zgadzała się z mapą), podziwiałam nieliczne skromne domki i nieskromnie wielkie kempingowce poustawiane bezczelnie na punktach widokowych, tak, że wchodziły mi w każdy kadr i zasłaniały rozstaje. Ich właściciele dziwili się po co przeciskam się do poustawianych przy szlaku map i po co czytam zamieszczone na nich historie. Potem czytałam już chyba z uporu. Jedną poświęcono miejscu gdzie kiedyś zatonął brytyjski statek. Para Szwajcarów w samochodzie, który z daleka wzięłam za spory dom nawet nie drgnęła kiedy się o nich musiałam otrzeć, żeby się do niej dostać. Z nogami wywieszonymi z balkonu (mieli składany balkon!) bez masek patrzyli na mnie z góry jak na robaka. Bezdomna z teleobiektywem…hmm.

Słońce zaszło za latanią na cyplu. Nad oceanem perliła się wieczorna mgła. Szlak znów wydostał się z piaszczystych dróg. Szłam szybko, jak najdalej od ludzi wystraszona, bo wszystko było pozarastane, wrzosowiska pełne kolcolistów i jeżyn, skaliste, nierówne. Miejsce, gdzie na mapie zaznaczono schron okazało się skrzyżowaniem ścieżek, minęłam je rozpędzona, ale wróciłam. Ściemniało się, wiedziałam, że nigdzie nie będzie lepiej… Powolutku obeszłam chaszcze, z klifu zbiegała wąziutka ścieżka. Na skraju plaży- półkulistej kamienistej zatoczki falowała łąka. Znalazłam fragment zarośnięty czymś podobnym do komonicy, miękkim i elastycznym, wiedziałam, że namiot tego nie zniszczy. Nie w jedną noc. Nad wodą ciemniał rozmyty ślad po ognisku i resztka czegoś co mogło być kiedyś szałasem, zabranym i rozsypanym przez fale.

Nocą na przeciwległym brzegu zatoki świeciła Muxia, za mną latarnia, którą widziałam wieczorem. Rano znalazłam źródło.

Camarinas wydawało się senne. Odpływ odsłonił piaszczyste dno pokryte ściekowymi czy burzowymi rurami. Pachniało wodorostami, rybami. Znalazłam sklep, wypiłam kawę. Lepsza byłaby herbata, ale nigdzie jej tu nie widziałam, pewnie trzeba było poprosić.

Od Muxii dzieliły mnie dwie głębokie zatoki. Szlak obchodził je brzegiem morza, czasem lasami, czasem po skałach i plażach. Jedną okrążyłam podczas odpływu, po odsłoniętym na ogromnym obszarze dnie uwijali się ludzie z koszami i czaple. Kiedy maszerowałam przeciwległym brzegiem zatoka była już cała zalana i nawet by mi nie przyszło do głowy jaka jest płytka. Znów czułam się bardzo słaba. Posiadywałam, na opuszczonym miejscu biwakowym ugotowałam sobie trochę mięty, rosła wszędzie. W barze kupiłam banana. Jedzenie, które ze sobą niosłam wydawało mi się obrzydliwe, zbyt tłuste zbyt kaloryczne zbyt ciężkie. Nie wiedziałam czy nie mam siły, bo nie jem czy może przypadkiem jest odwrotnie, więc mijając śliczną wieś w końcu zatoki- A Ponte a Porto przeczekałam w restauracji przelotny deszcz i zamówiłam talerz omułków na parze. Pomogły.

Udało mi się dojść prawie do Muxii i gdybym się uparła pewnie znalazłabym tam jakieś albergue, ale się nie upierałam. Szlak biegł wzdłuż rzeczki, stały nad nią kamienne młyny, pootwierane jak wcześniej w Verdes. Zajrzałam do każdego, rzeka wsiąkała w wał piachu tuż przed plażą, bardzo szeroką w czasie odpływu. Przysiadłam poczekałam aż zajdzie słońce i wróciłam. Materac zmieścił się koło młyńskiego koła, drzwi dały się zamknąć od wewnątrz i jedyne co mi przeszkadzało to huk bystrza.

Kiedy dotarłam do Muxii apteka była jeszcze zamknięta, więc poczekałam. Chciałam kupić nifuroksazyd, ale dostałam tylko sybiotic i loperamid. To nie pomogło. Wlokłam się wspaniale pięknym wybrzeżem, przez chaszcze już troszkę jesienne, gąszcze owocujących fig, kępy głogów. Wszystko wydawało mi się obojętne. Deszcz, który na chwilę zajął Muxię, linia brzegu poszarpana i piękna, wspaniały dziki fragment ścieżki prowadzący do rozstajów u podstawy półwyspu Turinian. Zastanawiałam się nawet czy chcę tam iść, ale miałam wrażenie, że powinnam. Turinian (nie Finisterre) jest najbardziej zachodnim punktem Hiszpanii. Skoro (kiedyś, wydawało mi się, że to było już dawno temu) skoro kiedyś wyszłam z najbardziej wschodniego punktu (Cap de Cresu) to co mi szkodziło dowlec się też na zachodni? Zresztą tak też biegł szlak, robił tam pętlę. To nie było bardzo daleko, najwyżej z 5 km. Usiadłam, zrobiłam szybkie pamiątkowe zdjęcie przy latarni i zawróciłam, bo bardzo tam wiało. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Na falach bujała się rybacka łódź. Wcześniej myślałam, że powinnam czuć radość z osiągnięcia celu, ale to też było mi obojętne.

Wracałam już. Szlak przestał być moją przyszłością, moim przeznaczeniem. Zostawał za mną i nie wiedziałam jeszcze co z nim zrobię. Przez dziurę, która mi się wytarła w bucie wpadł kamyk i nie chciało mi się stawać i go wyciągać. Słońce ściemniało do pomarańczu, po krawędzi klifu jechał traktor. Kobieta i mężczyzna ustawiali poidło dla krów, widziałam z daleka wieś z dróżkami wydeptanymi przez zwierzęta, w eukaliptusach nie było gdzie przenocować, nie miałam dobrej czystej wody, więc szłam z nadzieją, że coś znajdę dalej. W zatoczce kilka kilometrów przed Lires był bar dla surferów. Odważyłam się tam spytać o nocleg. Musiałam wyglądać nieszczególnie, bo zgodzili się wynająć pokój, w malutkim domku na plaży. Przespałam w nim 11 godzin, wypiłam kilka litrów rumianku w małych porcjach. Koło południa nadal nie pojawił się nikt z obsługi. Nie wiedziałam jak mam oddać klucz, więc zawiesiłam go na klamce baru. Gdybym poczekała jeszcze moment nie zdążyłabym już na Koniec Ziemi. Z Lires do Finisterre biegną dwa szlaki. Długi i trudny – mój Camino los Fares i łatwa pielgrzymkowa droga z Muxi. Czułam się źle porzucając zielone stópki dla betonowych słupków camino. Asfalt śmierdział, morza nie było już wcale widać. Wsie, lasy, trochę wspaniałych spichrzy, i wielkie, rozciągnięte wzdłuż szosy Finisterre. Miałam siłę tylko cyknąć napis telefonem. Znalazłam hostel, położyłam się od razu do łóżka i ledwo się zwlokłam przed świtem na autobus. Miałam zaledwie godzinę w Santiago. Tłum przepchnął mnie przed grobem św Jakuba tak szybko, że nie zdążyłam pomyśleć. Katedra była zamknięta. Plac wypełniała kolejka pielgrzymów ustawianych precyzyjnym sznurem, każdy w masce. Czekali na południową mszę i jakaś wzruszona tą chwilą dziewczyna zamieniła ze mną ze dwa słowa.

Kiedy samolot oderwał się od ziemi pojawiła się linia wybrzeża i kominy spalarni śmieci w Cerceda. Potem mgła, która czasem się przedzierała i mogłam rozpoznać miejsca, którymi szłam. Rzeki, zatoki. Miasta. Wiatraki gdzie biwakowałam, Pireneje były zachmurzone. Półprzytomna przesiadłam się w Barcelonie, z Berlina odebrał mnie mąż. Nifuroksazyd, który znalazłam w domu był przeterminowany, ale była noc i nie chciało mi się gnać do apteki. Dwie żółte tabletki wystarczyły żebym znów poczuła się sobą. Nie wiedziałam czy ten smętny koniec, te mętne ledwo przeżyte ostatnie dni były karą za coś, co przegapiłam, czy nagrodą ułatwiającą powrót do domu? Nie potrafię utrzymać trwałej równowagi, balansuję, muszę się starać i i tak przeginam to w tę, to w drugą stronę, więc nie dziwiła mnie interwencja Losu. Pewnie miał powód.

Długo nie umiałam nic zrobić z materiałem uzbieranym tego lata. Zdjęcia, wspomnienia, to wszystko wydawało mi się zbyt żywe. I zbyt błahe dla postronnego widza. Nadal nie wiem co powinnam, co warto, ale przysiadłam i opisałam, póki pamiętam. Może kiedyś uda mi się to złożyć w całość…

Bo przecież nie powiedziałam Wam wszystkiego.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz36

Camino los Fares Galicia

Rano już spokojnie i bez pośpiechu obejrzałam stare wodne młyny (na mapie schrony). Można było do nich wchodzić, wewnątrz zostały resztki instalacji, maszyny, młyńskie koła- teraz użytkowane jako stoliki. Rzeka miała tu spory spadek. Dziwiła mnie jej przezroczysta woda, a przecież wiedziałam, że po drodze było spore miasto. Pamiętałam nadbrzeżne kawiarnie, place zabaw z zejściami do wody i wcześniej rezerwat przyrody chroniący wilgotny przybrzeżny las. Rzeczka wiła się tam spokojnie, brązowa od torfowisk, pachnąca miętą i taka naturalna i dzika wpadała w sam środek Carballo.

Pomimo tego teraz wydawała się czysta, nie było śmieci. Ścieżka miejscami bardzo wąska biegła przy samym nurcie, wzdłuż skał. Rzeka szumiała, las był zielony i gęsty, bez eukaliptusów. Kiedy się z niego wynurzyłam, przy kolejnym kompleksie wodnych młynów, niebo było już zasnute i mętne, i szybko dopadł mnie drobny deszcz. Przyszłam do Ponteceso mokra, trafiłam na siestę i pewnie z tego powodu zjadłam byle co w jedynym otwartym sklepie. Tortilla chyba była przeznaczona do upieczenia, ciągnęły się w niej pół surowe jajka (z proszku- jak wyczytałam na opakowaniu), sałatę umyłam pobieżnie pod miejską pompą. Nigdy nie wypiłabym takiej wody bez filtra, i nawet przyszło mi przez myśl, że pomimo wytrzepania sporo kropel niestety zostało na sałacie. Ale były tam wygodne ławeczki, deszcz padał równomiernie i słabo, nie było ludzi. Już zjadłam kiedy wypatrzyłam otwarty bar, więc popiłam to wszystko gorącą kawą i ruszyłam szukać Camino los Fares.

Szlak biegł początkowo brukowaną ścieżką wzdłuż rozlewisk Exsteiro do Anllons i zanim doszłam do pierwszej nadmorskiej wsi obciekłam i nawet lekko przeschłam. Pogoda się poprawiła. Rozłożyłam rzeczy do wysuszenia na plaży i podeszła kobieta. Długowłosa, zamyślona. Wspomniała przyjaciela, który zginął parę dni temu i stojący przy nabrzeżu jacht. -Był jego- wskazała dłonią i zaraz, zanim powiedziałam że jej współczuję ta dłoń zanurzyła się wyćwiczonym gestem w torebce i wydobyła z niej wizytówkę. Albergue na Finnistere.

Poczułam się jakby ktoś mną wywinął piruet. I znów zanim zdecydowałam się odpowiedzieć kobieta uprzedziła mnie i odeszła. Kiedy się obejrzałam już z daleka stała tyłem wpatrzona w morze. Od przystani odbijała łódka z mężczyzną i chłopcem, asfalt parował rozgrzany popołudniowym słońcem.

Nie czułam się najlepiej, więc ścięłam pętlę szlaku. Oprowadzała po kolejnych młynach. Za Canduas, które było spokojne i stare znaki poprowadziły mnie na wybrzeże i długo trzymały się pięknego klifu. Za zatoką widziałam latarnię w Malpica i cały fragment szlaku co to mi przepadał. Las był zamglony, ścieżka schodziła na kolejne wspaniałe plaże. Było cicho i pusto i tylko raz widziałam z daleka samochód. Tuż przed Laxe skręciłam przy starym młynie i zgubiłam znaki Camino los Fares. Wróciłam, bo zginął też dekielek do obiektywu – i to udało mi się odnaleźć. Szłam potem fragment szosą, zamiast ścieżką, i w Laxe znów trafiłam na zielony znak- stópki odbite szablonem. Camino Los Fares wytyczyła grupa zapaleńców. Latami wybierali lokalne ścieżki, nanosili kolejne fragmenty na mapy. Byłam im wdzięczna, bo bez szlaku trudno tu przejść. Urwiska, jeżyny, płoty. Laxe jest długie, słońce zaszło kiedy bezmyślnie minęłam czynny sklep, przegapiłam dwie restauracje. Lekko mnie mdliło i jedzenie było ostatnią rzeczą, która by mi chodziła po głowie. Najważniejszy był nocleg. Powinnam przyśpieszyć i minąć wieś, ale zupełnie nie miałam na to siły.

Zrezygnowana wyszukałam najtańszy hostel. Był daleko, już na krańcu cypla za portem i kiedy tam doszłam zapadł zmrok. -Chcesz prać- ustalił za mnie mężczyzna w recepcji- mam za mało rzeczy żeby włączać pralkę- zaprotestowałam strasznie zmęczona- nie szkodzi orzekł i zostawił mnie zdezorientowaną. Wrócił z kostką szarego mydła. Była nowa, wielka i ciężka jak cegła. Ubrania pachniały nią już do końca.

– Ma pan może coś na żołądek?- zeszłam znów, odziana w spodenki do kąpieli i sweter.- Mam rumianek, może zdążysz jeszcze do apteki. Pobiegłam, ale było za późno. Sklep też był już zamknięty więc rozciągnięta w czyściutkim łóżku oszczędnie parzyłam 2 saszetki rumianku od Manuela i podziwiałam mapy, które mi wręczył. Był jednym z twórców Camino los Fares i rano opisał mi dogodne miejsca pod namiot, bo dystanse, które przechodziłam nie pasowały do noclegów we wsiach, a czas którym dysponowałam, nie pozwalał ich skrócić. Nie spytałam czy to dozwolone. Byłam osowiała, przygaszona, padał deszcz i zatoka była bardzo zamglona. Obejrzałam się jeszcze żeby zapamiętać nazwę- hostel nazywał się Bahia i był jednym z ostatnich budynków we wsi.

Szlak biegł pięknie nad rozkołysanym oceanem. Po wrzosowisku, mokrym, kwitnącym, po półkolistych piaszczystych i pustych plażach, wzdłuż pastwisk gdzie pasły się owce i krowy. Pogoda się poprawiła. Mijałam kolorowe (jakby irlandzkie) miasteczka, portowe bary z piwem i bez jedzenia, sklepiki gdzie nie było nic kuszącego. Długi fragment wybrzeża był kamienisty, skały wyszlifowane przez wiatry i sól, kwitnące wrzosy. Nad oceanem unosiła się mgiełka i krzyki mew.

W Arrou odeszłam od brzegu, zachęcona przez parę turystów z psem. Szli pewnym krokiem więc pomyślałam, że jest tu bar. I faktycznie był. Barman wysłuchał grzecznie, że mnie boli żołądek i upiekł mi tortillę de patatas. Była duża (uprzedził) więc odetchnął kiedy schowałam połowę do pudełka- A już się bałem, że się zmarnuje!

Pachniała tak smakowicie, że kiedy ją niósł do mojego stolika sąsiedzi też się zainteresowali i musiał tłumaczyć czemu jej nie ma w karcie skoro jest, i obiecywać, że im też upiecze.

Share
Translate »