Kofa National Wildlife Refuge: Kofa Dam- Castle Dome

Droga początkowo bardzo pozarastana minęła wspaniały skalisty szczyt i poszerzyła się. Po obu stronach pojawiły się kopalnie- zlepki niechlujnych baraków, sterty ziemi. Nie wyglądało to na przemysłowe wydobycie, raczej na biwaki poszukiwaczy skarbów, ale nie podchodziłam bliżej. Znaki jednoznacznie zakazywały wstępu, pozwolono tylko na przejazd (czy przejście) główną drogą. Za King of Arizona Mine skręciłam w szeroki trakt w korycie dużego potoku. Był upał, przede mną 20 mil płaskiej pustyni. Do tego drogą. Postanowiłam się tym razem pośpieszyć i przed wieczorem znów znaleźć się w górach. Drogami idzie się szybko, starałam się i rzeczywiście po 5 godzinach byłam już po drugiej stronie. W międzyczasie minęły mnie dwa samochody jeden stanął i mężczyzna pod pięćdziesiątkę obdarował mnie butelką z wodą.

Za plecami malał mur wspaniałych gór, które obeszłam z każdej strony w ostatnich dniach. To co wyrastało przede mną wydawało się skromniejsze, niższe, ale pocieszałam się, że to przez odległość. Droga (czy raczej ślad kół) odbiła od „szosy”. Teren wznosił się powolutku, połacie piachu (w których podobno mieszkały uważane kiedyś za antylopy ponghorn, teraz uznane za osobny gatunek) coraz częściej porastały kaktusy, kwitły żółto srebrzyste krzewy, pojawiało się coraz więcej opuncji. Słońce było już nisko, kiedy na poboczu wypatrzyłam krąg na ognisko z ułożonymi na boku szczapkami. Ktoś hojnie zostawił zapas dla następców. Uznałam, że w sam raz dla mnie. Słońce zaszło pięknie kolorowo, szczyty za plecami pokrył malinowy róż, a nade mną pojawiło się coś dziwnego. Owalny, ciemny kształt… Na jego burcie świeciła czerwona lampka, początkowo wzięłam go za wieżę czy maszt. Poligon wojskowy Yuma Test Range był bardzo blisko, myślałam że może mają tam lotnisko czy radar. Noc była księżycowa i jasna, paliłam ognisko, przyglądałam się gwiazdom, wydawało mi się, że widzę wśród nich satelitę- punkt zbyt jasny żeby mógł być naturalny. Poruszał się wraz z całym nieboskłonem, a upiorna czerwona lampka nade mną ani drgnęła. Drażniło mnie to.

Rano przyszło mi do głowy że może to jeden z osławionych chińskich szpiegowskich balonów. Teraz widziałam, że jest obły i biały, i zdecydowanie nie zamocowany do podłoża. Kiedy ruszyłam też drgnął i aż do nocy wisiał kilkaset metrów nade mną lekko z boku.

A góry rosły, znalazłam wiatrową studnię (ukrytą w kanionie), minęłam koniec drogi i trochę kluczyłam zanim dotarłam na drugą stronę grani, gdzie zaczynał się kolejny ślad kół. Lubiłam te bezszlakowe fragmenty, niepewność, poszukiwania, nawet odczepianie od kijków i butów upiornych kulek kaktusów cholla, które lepiły się do mnie przez cały czas. Odrzucałam je na gołą ziemię myśląc, że może je w ten sposób posadzę. Musiały mieć jakiś zamysł w zaczepianiu mnie… i zdecydowanie zamysł miał też balon. Byłam już pewna, że jego powolna wędrówka po niebie nie jest przypadkowa, Kręciłam i on też kręcił trzymając dystans. Próbowałam chować się w krzaki czy za skałą kiedy jadłam czy musiałam siusiu. Miałam wrażenie, że on wtedy zamiera i znów bezszelestnie i niepostrzeżenie rusza żeby mnie śledzić. Strasznie mnie to denerwowało, ale nie miałam pojęcia co zrobić. Nie było sieci, nie mogłam wygooglać niczego, nie miałam kogo zawiadomić czy spytać. Najbardziej mnie to złościło wieczorem. Liczyłam na jakiś skalny uskok, czy załom, cokolwiek byle mnie nie było widać. Znalazłam tylko rozłożysty krzak, ze wspaniałym widokiem i oczywiście z uwieszonym nade mną balonem. Co jakiś czas robiłam mu demonstracyjnie fotkę, na znak protestu. „Czy to w ogóle byłoby dozwolone w Europie?” myślałam.

Balon odprowadził mnie aż do muzeum kopalni Castle Dome. Kiedy ktoś, kto mnie obserwował odkrył, że tam weszłam na dłużej i zapewne mam zamiar zwiedzać skierował balon dalej na południe, jak gdyby nigdy nic, jakby nasza wspólna dwudniowa trasa była przypadkowa, albo może jakby mi się wydawało…

Muzeum było bardzo ciekawe. Zebrano i przeniesiono w jedno miejsce autentyczne domki poszukiwaczy złota, przedmioty i budynki z 19 i 20 wieku, odtworzono nawet śmietniska. Były kopalniane maszyny, kolekcje szkła, ubrania, gazety. Był saloon. Nie było za to wody (choć były łazienki, jakaś awaria). Spędziłam tam ze dwie godziny, początkowo sama, z biegiem dnia zjeżdżało się coraz więcej turystów. Dwóch panów wywiozło mnie samochodem do szosy. Przejechaliśmy przez teren wojskowy. Naszą drogę, którą wcześniej miałam zamiar pójść pieszo (gdyby w muzeum była woda) obstawiono groźnie brzmiącymi znakami: „Jechać ze stałą prędkością, nie stawać żadnych pikników, parkingów i zdjęć”. Cieszyłam się, że już nie widzę balonu, ale on oczywiście mnie widział. Pojawił się kiedy stanęłam przy asfalcie łapać stopa. Ruch był spory, co chwilę ktoś mnie mijał nie zwalniając i pożałowałam, że nie pojechałam do Yumy (jak dwaj panowie). „15.10 do Yumy” chodziło mi po głowie.

Długo stałam i myślałam już, że nikt mnie nie uratuje. Po obu stronach leżały tereny wojskowe, być może tu też ustawiono zakaz stawania, może nikt nie chciał zadzierać z balonem… Gryzłam się tym, pociłam w upale i myślałam o tym, że nie mam co pić. Aż z bocznej drogi, tej którą tu przyjechałam wytoczył się wolno samochód i para, która wybierała się do Yumy uprzejmie podwiozła mnie w drugą stronę, 20 mil za Quarzsite, na kalifornijską granicę gdzie miał się zatrzymać autobus do Los Angeles.

Żołnierz, obok którego usiadłam rozwiał moje nadzieje, że balon nie widział jak się kryłam za krzakiem czy w namiocie. -Ma kamerę termowizyjną i świetne obiektywy, latał nad tobą dla twojego dobra. Na tym poligonie co roku znajdujemy szczątki ludzi. To granica, są miny, kręcą się podejrzane typy, tłumy przechodzą z Meksyku. Wiedziałaś, że żyją tu kuguary?-

Na przystanku w Los Angeles był tłok, autobusy się pospóźniały, mój odjechał dopiero po północy. To był stary gruchot ze śmierdzącą łazienką. Rzęził, prychał. Pomimo tego zasnęłam od razu. Obudziłam się o świcie. Powinniśmy już dojeżdżać do San Jose, a toczyliśmy się wąską drogą przez góry. Deszcz siekł w szyby, pobocza były zalane, mosty wypełnione po brzegi. Woda płynęła polami i wlewała się do czyjegoś domu. Z burego nurtu sterczał wpół zatopiony znak ograniczenia prędkości do 50 mil na godzinę. Okazało się, że na autostradzie woda, wypadek, stąd objazd. Kiedy dotarliśmy na dworzec do szoferki podeszła dziewczyna z kubkiem gorącej herbaty. Byliśmy spóźnieni o kilka godzin, kierowca-siwy czarny mężczyzna był wykończony, starszy pan z długimi białymi włosami i w pantoflach jakie nosił (na filmie ) Al Capone poprosił żebym mu zostawiła resztkę wody i nie przeszkadzało mu nawet, że ją piłam. Studenci nawet nie podnieśli powiek. Autobus miał jechać dalej do San Francisco, a tam też wiało, padało i zapowiadał się potężny huragan.

To była bardzo trudna zima. Mokra wietrzna i śnieżna. Wyjeżdżając bałam się, że wcale mi się nie uda pochodzić i pomimo tego, że nic poważnego mi nie wyszło byłam zadowolona, że odkryłam Kofa National Wildlife Refuge i że z 14 dni, które według prawa każda osoba może tam spędzić (w ciągu roku) tylko dwa mi się zmarnowały, a 12 nieźle wykorzystałam. Z gazet wiem, że masowy zakwit pustynnych roślin (superbloom) zaczął się tydzień po moim wyjeździe i tej wiosny był w Arizonie wyjątkowo piękny. Może jeszcze kiedyś, gdzieś trafię.

Share

Kofa National Wildlife Reguge: Hoodu Cabin- Kofa Dam

Szłam korytem potoku, rozjeżdżonym troszkę przez samochody, ale pięknie obrośniętym kwiatami. Podobało mi się tam i nawet się zdziwiłam jak szybko wyszłam na otwarty teren przed murem skalistych gór. Po drodze była studnia z wiatrakiem i taka sama stała niedaleko chatki. Chatka natomiast mnie rozczarowała. Myślałam wcześniej, że spędzę w niej kolejny leniwy dzień… Bo czemu nie, ale nie tak ją sobie wyobrażałam. Willbanks Cabin postawiła rodzina osadników. Dotarli tu wiosną 1931 roku, pustynia kwitła, wokół było mnóstwo zieleni, więc pomyśleli, że mogą zostać i hodować krowy. Udało im się wytrzymać kilka lat. Przyszedł kryzys, susza, w 1934 chatka spłonęła wraz z całym dobytkiem, pomimo tego nie poddali się i ją odbudowali. I taką właśnie lichą i biedną zostawili i można w niej przenocować. Nie sądzę żeby ktoś to robił. Podłogi, ściany, rachityczne półki i szafki zarósł kurz, przysypały mysie odchody. Weszłam tylko zajrzeć i uciekłam. W obu Amerykach gryzonie roznoszą groźne wirusy, brzydzę się ich, unikam słabo wentylowanych wnętrz i chociaż w tym hulał wiatr i tak mnie nie kusiło. Zresztą było dopiero wczesne popołudnie. Przyjrzałam się mapie, napełniłam butelki i ruszyłam w stronę Kofa Dam, gdzie spodziewałam się wody.

Teren był stromy, skalisty, potok, który wybrałam na początek pozarastany więc wdrapałam się na szczyt pagórka i starałam nie schodzić z grani. Z góry otworzył się wspaniały widok na szczyty, przy których nocowałam kiedy padał śnieg. To nie są wysokie góry, najwyższe sięgają lekko ponad tysiąc metrów, ale na pustyni gubi się skala i czułam się jak w Dolomitach. Prawie… dużo było kluczenia wśród kaktusów i sporo zachodu z przecinaniem suchych potoków o stromych wysokich na metr czy dwa brzegach. Piaszczystych, skalistych. Najłatwiej było poszukać miejsc gdzie chodzą zwierzęta i chociaż ich ścieżki szybko ginęły czy rozwidlały się lub skręcały w inną stronę niż ja to jednak bardzo ułatwiały życie. Wypatrywałam bobków jakby to były szlakowe znaki :)

Za przełęczą zeszłam pod murem wypłukanych czy wyszlifowanych wiatrem skał ze wspaniałymi grotami (można by spać), wybrałam wash, który zbiegał w odpowiednią stronę i udało mi się nim zejść nie drapiąc się bardzo w gęstych chaszczach. Teren wypłaszczył się, otworzyły się dalsze widoki. Znalazłam drogę prowadzącą do Yaqui Tank, ale nie udało mi się dotrzeć do zbiornika przed nocą. Długo mi też zeszło szukanie miejsca pod namiot, nawet nie dlatego, że go nie było, wszędzie wokół było kusząco płasko, bez kaktusów, ale jak się okazało pod cienką warstwą piasku była lita skała i nic się w nią nie chciało wbić, a namiot bez stelaża wymaga solidnego umocowania, więc ostatecznie musiałam zejść w dolinkę i wykorzystać płat suchego piachu. Szkoda, bo wolę miejsca z widokiem.

Zachód był skromny, bury i krótki. Nastawiłam zupę i szybko musiałam ją wyłączyć. Odblask słońca rozjaśnił chmury od spodu, niebo zczerwieniało i było pięknie jak to bywa w Arizonie. Dramatycznie, jaskrawo.

Rano wspięłam się po skarpie, zeszłam korytem i doczłapałam do sławnego zbiornika. Rzeczywiście była w nim jeszcze woda (jak mówili panowie od batonów), ale zielona, nieprzezroczysta i gęsta. Wróciłam do kałuży, którą minęłam wcześniej w skałach. Nie brałam dużo, bo przy Kofa Dam też spodziewałam się resztki wody. O niej z kolei wspomnieli ludzie, którzy zajrzeli do Hoodu Cabin kiedy się tam leniłam. Wszystkich pytałam o to samo, o wodę. I zwykle przy tym obdarowywano mnie mineralną.

Znów szlam korytem strumienia, zwęził się, zrobiło się ciasno i ślisko, i wspinając się gdzieś po skałach upadłam i trafiłam w coś twardego obiektywem. Nie zauważyłam od razu, że stłukł się filtr i kilka zdjęć się zmarnowało, wyszły odblaski. Rozejrzałam się za to dokładnie i zauważyłam na skale ponad korytem kopczyk. Jedyny, ale bardzo ważny. W górze było mi znacznie łatwiej. Nie było ścieżki, ale widziałam ślady ludzi. Śmieć co wypadł komuś z kieszeni, odbity w piachu but. Były też bobki i zejście do tamy nie okazało się trudne, choć strome. Zbiornik na wodę był pusty, dno trochę bardziej zielone niż inne miejsca, za to niżej za zaporą zachowały się resztki w kałużach. Uzupełniłam zapasy, zjadłam lunch i ruszyłam potokiem w kierunku zaznaczonej w nawigacji końcówki drogi. To był piękny bezszlakowy fragment. Chyba najładniejszy w Kofa National Wildlife Refuge.

Share
Translate »