Arizona trail cz20- koniec i Buckskin Gulch

Las opadł na wietrzny płaskowyż, już z daleka widziałam tumany kurzu, ale nie było wyboru trzeba było w nie wejść. Tak jak kilka dni temu wichura szarpała mną i rzucała na boki, nie bardzo było jak oddychać, ubranie, plecak, twarz, obrosły pyłem, tak drobnym, że potem niełatwo było to wykruszyć. Na szczęście zwykle wiało w plecy, więc trzymałam się kierunku i pionu, patrzyłam jak wyprzedzają mnie toczące się kłęby chwastów i martwiłam jak do toalety… Naprawdę trudno się było zatrzymać. Udało się we fragmencie jałowcowego lasku, zjadłam tam przy okazji i wypiłam. Tam też minęła mnie Cherlane, dziewczyna która nocowała na North Rim. Nie rozmawiałyśmy, bo nie było jak. Szukała wody, a że niczego po drodze nie było zdecydowała się zboczyć do krowiego stawu.

Pod wieczór wichura nieco osłabła, a szlak zanurzył się w gęste zarośla, które miejscami przypominały park. Ładny dobrze utrzymany pełen ciekawych roślin. Znów kwitły jaskrawo kaktusy, kwitły juki. Przed nocą dotarłam do zbiorniczka z wodą (dla pszczół) i wypełniłam wszystkie butelki. Nie byłam pewna co zastanę na dole, szlak kończył się już za kilka mil, ale do szosy było jeszcze daleko i myślałam, że będę musiała tam dojść. Byłam brudna jak nieboskie stworzenie, w zębach zgrzytał mi pustynny piach, wszystko co wyjęłam z plecaka było zakurzone, i nic z tym nie było można zrobić. Za wodopojem ścieżka zrobiła się bardzo wąska, skalistym kanionem wdrapała się na otwartą przestrzeń, kamieniste, pyliste wzgórza na których chyba kiedyś rósł las, teraz wypalony do gołej gleby. Na wprost otworzył się wspaniały widok. Niekończący się ciąg kolorowych gór- już w Utah. Szłam zafascynowana, rozbiłam namiot tak żeby nic mi tych gór nie zasłaniało, i gapiłam się na nie i wieczorem i rano. Nocą daleko, pewnie kilkadziesiąt mil dalej błyskało światełko jakiejś samotnej wsi. Moje mapy kończyły się na granicy Arizony, więc zupełnie nie wiedziałam na co patrzę. Miałam sieć, ale słabe baterie. Przeczytałam tylko sms od Nicka- „mam dwuosobowy pokój w Kaibab, wpadaj jak chcesz”. Najwyraźniej znów kawał podjechał. Zrobiło to chyba więcej znajomych, bo w książce na końcu szlaku rozpoznałam tylko kilka imion. Elliott, Mush, Ceci, Wodo, i Jason z Van Goghiem o 2 dni szybsi niż ja (ale oni skrócili przez Flagstaff).

Kiedy wyszło słońce jaskrawe kolory gór przybladły. Szlak opadł w szeroką dolinę i szybko znalazłam się na jego końcu. Dużym parkingu. Była tam toaleta (bez wody), stolik pod dachem i pęczek związanych baniaków przeznaczonych dla takich jak ja. Jeden półpełny. Nie potrzebowałam wody tym razem, przyniosłam sobie, więc usiadłam jak człowiek przy stoliku i próbowałam zdecydować co robić. Szlak skończył się zdecydowanie zbyt szybko. Po 48 dniach marszu nie potrafiłam tak po prostu przestać iść. Nie czułam żadnej satysfakcji z sukcesu, nie wiedziałam co teraz z sobą zrobić. Idąc Arizona Trail pierwszy raz w życiu tak od początku do końca jednym szlakiem, czułam że to nie jest taka wędrówka jaką lubię. Nie było w niej miejsca na wahania i zmiany planów, nie było planowania i ryzyka. Ktoś wszystko poustalał za mnie, wszyscy pracowicie o wszystkim się informowali, wiedziałam co mnie czeka, gdzie zrobię zakupy, znajdę wodę. To nie tak, że mi się nie podobało, ale to był zupełnie inny czas niż to, co przeszłam przez ostatnie czterdzieści parę lat. Myślałam, że takie szlaki będą wspaniałe na starość, że to świetnie, że są, że wiem już czego się po nich spodziewać. Ale pomimo tych prawie dwóch miesięcy w drodze nadal byłam głodna wędrówki. Takiej jaką znam, obarczonej ryzykiem, wymagającej wyborów, i przede wszystkim takiej, która nieustannie zaskakuje i dziwi. Nie z powodu adrenaliny. Z powodu niczym nie skrępowanej wolności jaką daje własna droga, lepsza czy gorsza- nieważne. Swoja.

I myśląc o tym ruszyłam przed siebie. Oczywiście mogłam już łapać stopa na parkingu stało kilka samochodów, mogłam popytać, poczekać. Ale szlam i było mi z tym bardzo dobrze. 1,5 mili dalej był drugi parking, a na nim mapy i sporo ludzi. Zaczynał się tu jakiś szlak. Tablica informowała, że można wykupić pozwolenie przez Internet. Nie miałam sieci, ale inni mieli. Wiedziałam już jak działa system pozwoleń. Każdy może dołączyć do siebie 8 osób. Rodzina, którą zaczepiłam miała w takim razie 5 wolnych miejsc. Robili to pierwszy raz, ale się zgodzili. Podałam dane, wręczyłam im 6 dolarów i zrobiłam zdjęcie pozwolenia. Buckskin Gulch to wspaniały bardzo wąski kanion (slot canion). Było w nim sporo ludzi, ale szli w ciszy, z dużymi dystansami, pozwalając innym na samotność. Ponieważ nie miałam mapy zabrnęłam za daleko i ktoś wyprowadził mnie z błędu, żeby wyjść ponownie na drogę (co zaplanowała „moja” rodzina) musiałam wrócić kilka mil i skręcić w boczną odnogę na północ. Gdybym chciała pójść dalej musiałabym zdobyć pozwolenie na nocleg, a to nie byłoby już takie proste. Nie martwiłam się, cieszyłam się tym co mi spadło z nieba. A było piękne. Niesamowite, wspaniałe, brakowało mi słów.

Ładna była też odnoga, którą wyszłam. Wypływała z szerokiej doliny również ładnej, i tam troszkę trudniej było znaleźć szlak, Po obu stronach otaczały mnie pasiaste skały (to druga strona słynnej formacji Wave dostępnej z Page). Przysiadłam w cieniu pod jedynym w miarę gęstym drzewem, trzeba było wysypać z butów piach. Z naprzeciwka podeszło trzech mężczyzn. Nie pamiętam już jak to się stało, że zaczęliśmy rozmawiać. Czesi, znajomi Agnieszki… świat jest jednak naprawdę malutki.

Na drodze nie od razu poszło jak z płatka. Szłam, zabrali mnie Francuzi, co tak słabo rozumieli po angielsku, że nie dowiedziałam się nawet dokąd jadą. Na szosie skręcili w stronę Page, a chciałam do Vegas. Wysiadłam, czekałam, szłam, mijał mnie ciąg samochodów, ale żaden nawet odrobinę nie zwolnił. Naszą drogą, tą która prowadziła do kanionu toczył się terenowy samochód w obłoku kurzu. Nie wiedziałam jak skręci na szosie, nie wiedziałam czy jest w nim miejsce dla mnie, ale pobiegłam i zamachałam. Stanęli. Rodzina z dwójką nastoletnich chłopców. Zabrali mnie ze sobą do domku, który wynajęli na kilka dni. To były światła, które widziałam nocą z gór. I następnego dnia do Vegas, też wracali. Wynajęłam sobie najtańszy hotel (Excalibur za 25 dolarów), złożyliśmy tam wszystkie bagaże, oni odebrali swoje wieczorem i odlecieli na zachodnie wybrzeże. Mój lot był po południu następnego dnia, więc troszkę sobie jeszcze pozwiedzałam. To byli wspaniali ludzie i 2 niezwykle przyjemne dni. Byłam im za nie niezmiernie wdzięczna.

Ostatnie 4 zdjęcia to powrót.

Czytaj dalej „Arizona trail cz20- koniec i Buckskin Gulch”
Share

Arizona Trail cz19 Kaibab Plateau

Ranek słoneczny, tylko lekki mróz. Wstałam wcześnie nie chcąc trafić na parkowych strażników. Kiedy przechodziłam, przed ósmą ich budynek wydawał się zamknięty, nie stał przy nim żaden samochód, ale widziałam mężczyznę, co być może tam biwakował i teraz w jakimś celu szedł do lasu. Wolałam żeby mnie nie widział, chociaż później pomyślałam, że to pewnie Profesor, fizyk, hiker szybszy niż ja, z którym zamieniłam parę słów w kanionie, przy wodopoju okupowanym przez wiewiórki. W bok był szlak do wieży widokowej, nie spodziewałam, że jest przy nim niej stary szałas, otwarty i trochę zdemolowany, ale gdybym o nim wiedziała pewnie bym się jednak dowlokła przed nocą. Teraz celebrowałam tam wielkanocne śniadanie. Widok z wieży nie powalał, było mgliście, ale i tak to było przyjemne miejsce. Dopijałam już drugą herbatę kiedy zobaczyłam Nicka. Ponownie spotkaliśmy się w porze lunchu. Szlak niespodziewanie wynurzył się z chaszczy na skraju czerwonego urwiska, a ponieważ myślałam, że nic już nas nie czeka aż do końca (poza lasem) zrobiło to na mnie duże wrażenie. Wychodziłam na krawędź popatrzeć w wielu miejscach i kiedy zobaczyłam piknikowy stolik usiadłam.

-O! Masz barszcz!-wykrzyknął entuzjastycznie Nick na mój widok. -Chcesz to ci ugotuję?. Chciał. -tylko oliwa mi się właśnie skończyła- mam!- wyciągnął pokaźną butelkę, prawie pełną, więc też sobie dolałam. -Barszcz na Wielkanoc…- rozpływał się w zachwytach Nick- do tego z takim widokiem! -Skąd znasz barszcz?- moja macocha była Polką. Nick uśmiechnął się smutno i pomyślałam, że kryje się za tym coś czego lepiej nie ruszać. Siedzieliśmy, patrzyliśmy na wspaniały widok. Rzeka Colorado cięła różową pustynię u stóp czerwonych gór. Gdzieś bardzo daleko wiła się droga. Powietrze było matowe, kolory wydawały się w nim perłowe, lekko stłumione, jak rysunek pastelowymi kredkami.

-Macie barszcz!- usłyszeliśmy nagle. -Jasne, przecież Wielkanoc- oświadczył Nick. Chciałam dodać, że na wielkanocny barszcz powinien być biały, ale nie zdążyłam. -Które z was jest z Polski?- ona- Nick wskazał mnie dłonią, w której trzymał krwistoczerwoną łyżkę, widać sypnęło mi się za dużo buraków.

-U nas w Australii- kontynuowała kobieta- mówimy, że gdybyśmy mieli mieć sąsiadów, co jest nieprawdopodobne, ale jednak gdyby… to chcielibyśmy żeby to byli Polacy. Na wypadek gdyby nam się coś stało. Wyjechałaś jeszcze przed wojną?- Tak kilka dni przed. Kobieta i mężczyzna jednocześnie skinęli głowami ze zrozumieniem.

Byli turystami, przyjechali tu samochodem, okazało się, że w lesie obok jest parking. Pytali czy czegoś nie potrzebujemy, może wody, albo żeby nam wywieźć śmieci. Nie potrzebowaliśmy niczego.

Kiedy odeszłam Nick dojadał resztki swojego barszczu przy stoliku z takim bałaganem jaki może zrobić tylko wędrowiec. Myślałam, że mnie szybko dogoni, jednak już się nie spotkaliśmy. Szlak na powrót wbił się w las. Było ładnie troszkę górek, sporo polan, brązowych, nie obudzonych jeszcze po zimie. Dopiero niżej, następnego dnia znalazłam troszkę zmarzniętych kwiatków. Biwakowałam na skraju lasu, przy niezbyt zachęcającej kałuży- jedynej wodzie jaką znalazłam. Księżyc w pełni świecił jasno jak w dzień, odzywały się jakieś nocne ptaki.

W dolinie las był jeszcze gęstszy niż wcześniej, połamany, wydawał się bardzo dziki. Na wzgórzach, na które szlak potem wyszedł, spalony, pełen rozkładających się pni. Martwe drewno zaścielało grunt tak szczelnie, że niemal nie było miejsca dla innych roślin. Widziałam troszkę malinowych badyli, przede wszystkim odradzały się młode liściaste drzewa. Głównie osiki, o korze tak białej, że wydawała się świecić. Chociaż to powinno być smutne miejsce, dawne pogorzelisko, idąc tam czułam, że tak tu działa natura. Cykle życia i śmierci są nieuchronne, świat jest z nimi pogodzony, tak musi być i nie nam decydować dlaczego. To było kilkanaście mil, czasem otwierał się wspaniały (choć blady) widok na ciąg różowych wzgórz. Podobał mi się rysunek bezlistnych gałęzi i te wyprane delikatne kolory. Osikowe wzorki powtórzyły się potem w iglastym lesie i zachwycały mnie aż do wieczora. Miałam tylko lekki problem z wodą. Znalazłam staw, ale tak obrzydliwie mętny, podeptany pełen krowich placków, że nie zdecydowałam się z niego nabierać. Liczyłam na niedźwiedzią skrzynkę umieszczoną niedaleko szosy, tej, którą można było dostać się do restauracji w Jacobs lake. Myślałam nawet żeby tam pójść (przydałoby się jeszcze trochę jedzenia), ale przed nocą dotarłam tylko do rozgałęzienia ze 2 mile wcześniej. Był tam płat starego śniegu (czyli woda), i dobre osłonięte miejsce pod namiot. Słońce zaszło bardzo kolorowo, trochę szkoda, że akurat w lesie.

Przy szosie stała toaleta (bez wody), w naszej szlakowej skrzynce same puste butelki i nawet przez moment poczułam się rozczarowana, dopóki nie sięgnęłam głębiej. Leżał tam wspaniały ogromny baton energetyczny, co to składał się z samych zdrowych rzeczy nie miał ani jednego konserwantu za to aż 650 kalorii. Był kanadyjski. Pomyślałam ciepło o Jasonie i Van Goghu (chociaż Kanadyjczyków było na tym szlaku więcej). I uznałam, że 650 kalorii mi wystarczy. Minęłam szosę, wyszukałam staw co go nie zaznaczono go w nawigacji Farout (ale ktoś o nim wspomniał w komentarzu). Błotnisty, trzeba było do niego odrobinkę zejść, ale woda to woda, bez niej nie ma życia. Szlak biegł lesistą granią. Sosenki przeszły w pogorzelisko. Był tam zbiornik wody dla dzikich zwierząt, gołą ziemię porastały łany jaskrawych kwiatów. Po niektórych spalonych pniach zostały tylko dziury w ziemi. Niesamowite, że wypaliły się też grube korzenie i to tak głęboko pod powierzchnią. Mocno wiało. Pomiędzy kikutami bez przeszkód tańcowały tumany kurzu, i chociaż próbowałam się schować moje drugie śniadanie zgrzytało. Nie zdawałam sobie sprawy jak źle będzie już za moment, na odkrytej płaskiej przestrzeni.

Share
Translate »