Laponia 22 cz24 Batsfjord

Noc była księżycowa i zorza wydawała się blada, ale i tak mi się oczywiście podobała. Jak zawsze podczas ostatnich dni podobało mi się w zasadzie wszystko, a przynajmniej nic mnie nie denerwowało, nic nie burzyło spokoju. Rano na moment wytrąciła mnie z równowagi pogoda. Padało, było blisko zera, pomimo tego spakowałam się i wyszłam jak zawsze. Nie udało mi się odejść daleko. Widoczność była tak słaba, że zabłądziłam. Deszcz siekł, peleryna bardzo szybko przemokła. Zawróciłam, z trudem znalazłam chatkę i znów rozpakowałam, porozwieszałam rzeczy. Cóż widocznie tak miało być.

Przejście, które sobie zaplanowałam prowadziło przez wysoki grzbiet. Teraz niewidoczny, smagany wiatrem. Za nim powinna być polna droga, ale czy brakowało mi dróg? Półwysep był łysy, nie widziałam na nim poważnych przeszkód i pomyślałam, że zejdę kanionem. Wąski, ściany zasłonią wiatr. Jeśli nawet skończy się ślepym zaułkiem zawsze będę mogła tu wrócić. Taką, w każdym razie miałam nadzieję.

Dolina była ciemna, znikły resztki jesiennych kolorów. Skały, czasem spłachetki puchatego mchu. Rzeka, rosła i nieustannie biłam się z myślą, że może lepiej będzie mi po jej drugiej stronie. Zmieniłam tę stronę kilka razy, ale wszędzie było wąsko, mokro, głazy ruchome i śliskie. Kilka kilometrów niżej dołączył większy potok, dolina otworzyła się i pokazał się mur gór, który tak pięknie wyglądał w słońcu, wieczorem. Strumienie porozlewały się, brnęłam bagnem, deszcz przygiął do ziemi łany rudych traw, na wierzbach bujały się ostatnie listki, jaskrawo żółte. Drogę przecięła mi duża rzeka. To był słaby punkt tego pomysłu. Nie wiedziałam czy i gdzie da się ją przejść. Nie była bardzo długa i gdyby zawrócić wzdłuż nurtu po kilku godzinach doszłabym do jeziora gdzie zaczynała swój bieg. Co dalej już nie wiedziałam. Nawet wcześniej, w domu, kiedy szukałam relacji z tych miejsc nie byłam pewna jak dostać się na drugą stronę. A tu deszcz, wody przybywa… Tym bardziej ucieszył mnie kijek, plastikowy, kiedyś czerwony, taki jakim znaczy się zimowe szlaki. Jeden po mojej, drugi po przeciwnej stronie- czyli bród! Dobrze, że miałam wysokie kalosze. Nurt był silny, ale podzielony na kilka odnóg i przeprawa poszła mi sprawnie.

Schodziłam wzdłuż brzegu aż do nocy. Padało. Po południu trafiłam na wieś, gdzie mapa widziała turystyczny schron- był zamknięty, można się było tylko schować w drewutni, siadłam tam nawet na moment i zmarzłam. Ze wsi wspinała się droga na płaskowyż, ale nadal wiało więc zostałam w dolinie. Zresztą nie lubię asfaltu. Wzdłuż rzeki opadała słabo widoczna ścieżka. Niżej znalazłam przy niej dwie zamknięte chatki i tuż przed nocą jedną otwartą. Należała do myśliwych, była duża, wygodna. Byłam wdzięczna. Na kilku ostatnich kilometrach kanion zwęził się, skały dotykały brzegu, coraz trudniej było wyszukać drogę, coraz częściej musiałam włazić wysoko na skarpę, kluczyć, szłam nawet wodą. Byłam przemoczona. A tu skórzane fotele i gaz…

Noc bardzo wietrzna. Deszcz ustał dopiero po śniadaniu. Spróbowałam iść dalej wzdłuż rzeki, ale było już zbyt stromo. Zbyt ciasno. Zawróciłam kawałek i wspięłam się na piarżyste zbocze nadal bez szlaku, czy choćby cienia ścieżki. Bardzo się zdziwiłam widząc na przełęczy kopczyk. Uznałam, że wskazuje w dół i długo schodziłam szeroką doliną na północ. Pogoda się poprawiła, błysnęło słońce. Skały były skruszone, ruchome, pozarastane jagodami i mchem, musiałam uważać na dziury, ale było pięknie. Długie błękitne jeziora, resztki borówek i bażyn, tuż przed szosą prowadzącą do Batsfjord stromy wąwóz i bród, dalej garb już łagodniejszych wzgórz i zejście z dalekim widokiem na ocean. Zanim dotarłam do wybrzeża zdążyłam zmarznąć i zmoknąć, zabłądziłam.

Trafiłam nie najgorzej, na duże zimne jezioro. Za nim na mapie był mój cel- jedna z dizajnerskich wiatek, o których czytałam przed wyjazdem. Większość postawili obserwatorzy ptaków. Ta była inna (choć z daleka wyglądała podobnie-prosta nowoczesna bryła). Miała drzwi, wewnątrz dwie ławki ułożone piętrowo jak w saunie i kominek. Pod budynkiem leżało sporo drewna, więc rozpaliłam.

I to był wspaniały wieczór. Celebrowałam jedyną pozostałą herbatkę, zupę z resztek. Podziwiałam bardzo bliski port i statki przepływające fiordem. Już przysypiałam kiedy zachciało mi się ostatniego zdjęcia i chociaż było pochmurnie i niczego się już nie spodziewałam wypatrzyłam w rogu kadru plamkę zieleni. Przeniosłam się na zadaszoną ławeczkę, poczekałam. Wiatr darł deszczowe chmurska i długo, przez kilka godzin patrzyłam na zielone pląsy przesuwające się po całym niebie. Nie przeszkodziły im ani światła miasta, ani księżyc. Zanim zgasły zazieleniła się od nich cała zatoka.

Ranek był różowy, mroźny. Nie spieszyłam się. Myślałam, że do ludzi jest już bardzo blisko, a było ponad 5 kilometrów. Trasa wcale nie prosta, nie bardzo łatwa, końcowy stromy fragment olinowano.

Na ulicy poczułam się nie na miejscu. Jak zawsze kiedy schodzę ze szlaku. Z jednego z kolorowych domków wytoczył się wolno samochód, machnęłam, babcia zawiozła mnie do sklepu. Do portu wpływał właśnie duży statek, ten, który świecił i psuł mi kadry przez całą noc.

-Jest rosyjski, przypłynął tu zmienić załogę- powiedział mężczyzna, który zatrzymał się dla mnie na szosie. Starszy o kilkanaście lat, z ufarbowaną na czekoladowy brąz siwizną. Sam, emerytowany hodowca reniferów. Nie wiem jak to się stało, że przyjęłam zaproszenie do domku, który niedawno kupił od czerwonego krzyża i remontował. Myślałam, że się na chwilkę ogarnę, wypiję coś gorącego, bo zmarzłam, ale w cieple poczułam się strasznie zmęczona i skoro zapraszał zostałam na noc. Początkowo miał mnie zostawić samą, jak wspomniał nigdy nie zamyka drzwi i nawet spotkał tu kiedyś narciarza… -Tacy jak wy niczego nie zniszczą, boimy się naćpanych małolatów na skuterach- wyjaśnił odjeżdżając. Pod wieczór wrócił z polską wódką. Wypił całą (odmówiłam), wyśpiewał dla mnie zorzę (pierwszy raz usłyszałam na żywo jojk), po czym zasnął. Przewracałam się z boku na bok na ławce w kuchni. Wystraszona. Rano był tym szczerze ubawiony.

Jechał do warsztatu w Tana Bru i po drodze podwiózł mnie do ujścia Tany, które zawsze bardzo chciałam zobaczyć. Brzegi fiordu, góry otulała liliowa chmura. Mewy darły się nad kolorową wioską, do której nie ma innego dostępu niż z wody i teraz mieszka tam na stałe tylko jedna osoba, emerytowany nauczyciel. Było pięknie. Jakby czas zastygł w czystej radości istnienia. Stałam i wchłaniałam ten spokój, a Per Anders czekał bez słowa. Aż do chwili kiedy opadła mgła i wynurzyła się odkrywkowa kopalnia- Sprzedana chińczykom! Możesz sobie to wyobrazić? To wszystko mafia…- zaklął i ruszyliśmy we mgłę, i w stronę ludzi.

Share

Laponia 22 cz23 Varanger

Pomimo tego, że już nie widziałam odcisku kół nawigacja nie była problemem. Szłam przed siebie intuicyjnie, bez planu i co i rusz trafiałam na pozostałości linii telefonicznej, którą kiedyś pociągnięto przez serce półwyspu. Niewiele po niej zostało, ucięte słupy, resztki potłuczonych izolatorów. Dawały wrażenie, że idę znakowanym szlakiem. Prowadzącym tak jak chciałam z chatki do chatki- bo domki też powstały z powodu linii. Kiedyś służyły robotnikom.

Do pierwszego dotarłam już po południu. I zostałam, chociaż było wcześnie. Pogoda mętna, bardzo silny wiatr, a chatka wyremontowana i wspaniała. Miała nawet baterię słoneczną i gniazdko z telefoniczną ładowarką. Należała do Czerwonego Krzyża, na stole leżała kartka z numerem konta. Nocą wiatr przegonił większość chmur, ranek był słoneczny i mroźny. Kiedy wędrowałam w górę doliny bagienka były zeszklone świeżym lodem, ale słońce grzało, więc nie utrzymał się długo.

Poszłam troszkę za wysoko, za daleko od rzeki. Musiałam potem bardzo stromo zejść, ale trafiłam na wspaniały kanion. Zielony, omszały, z wijącym się pięknie potokiem, nietrudnym do przekroczenia (w kaloszach). Dalej zrobiło się więcej skał i już po godzinie poczułam się jak na powierzchni księżyca. Roślinność znikła, zostały tylko krzewinki pochowane w uskokach skał i wspaniałe kolorowe porosty. Szłam potokiem, aż do jego źródła, potem płaskim rumowiskiem dużych skał. Chmury przewalały się nad wygładzonym szczytem, kolejna chatka też była pomalowana na czerwono i widziałam ją już z daleka.

Dobrze było się tam schronić przed wiatrem. Ugotowałam lunch, napiłam się na zapas herbaty. To też był wspaniały domek (również Czerwonego Krzyża), choć mniejszy i słabiej wyposażony. Tu też stały zapasy na czarną godzinę, gdyby ktoś utknął. Olej, puszki z fasolką. Materace miały jasne pasiaste pokrowce. Robiły wrażenie jakby pochodziły sprzed wieku. Dalej jeszcze bardziej dziko. Labirynty skał, pogruchotanych, lub wygładzonych przez lodowiec i wiatry, obrośniętych przez wspaniałe porosty. Niesamowicie wyglądały kupki kamieni pootaczane wszystkie na raz, jakby nakryte, obleczone w ubranka. Widocznie nikt ich nie potrącał, nie przewracał do dziesiątków lat. Miałam wrażenie, że kryje się w tym jakaś wiadomość, jakiś przekaz. Podobnie nie z tego świata wydawały mi się rysy po lodowcu- jakby wydrapane pazurami. Widoki też nieziemskie. Falisty, brązowo rudy płaskowyż, a później, daleko na horyzoncie wiatraki z północnego wybrzeża. W tym miejscu pojawiła się też telefoniczna sieć, byłam prawie na grzbiecie półwyspu, stąd pewnie taka szalona wichura. Ciężko się szło. Kolejna chatka była schowana w skałach i niemalowana, ciemno brązowa. Być może nie zauważyłabym jej od razu, ale szyba odbiła blask słońca, co akurat się przedarło przez chmury. Więc skręciłam. Dobrze było się schować przed wichurą. Gwizdała i wyła przez całą noc. Ranek był zimny. Przed progiem znalazłam krąg ułożony z kamieni i on też wydał mi się magiczny. Przeraziły mnie tylko nieżywe ptaki, leżały w wiadrze na popiół. Nie wiem czy wpadły kominem i nie udało im się już wydostać, czy może miały w tym kominie gniazdo. Czułam się z nimi nieswojo, chciałam pochować, ale tak, żeby niczego nie przekładać, nie ranić ziemi. Włożyłam je pod stos kamieni w centrum kręgu. I w tym też było coś bardzo dziwnego, nieziemskiego. Taki wielki ozdobny grobowiec dla dwóch maleńkich czarnych ciałek. Nie wiem czemu wydało mi się to właściwe.

Wiatr nie osłabł wcale tego dnia. Wciąż szłam wzdłuż grzbietu półwyspu i co jakiś czas trafiałam na pozostałości transformatorów, ceramiczny, już poobrastany mchem gruz, było też kilka kopczyków. Przydały się jak osiadła chmura i widoczność ograniczyła się do kilkudziesięciu metrów. Tylko raz musiałam troszkę pomyśleć, drogę przeciął mi głęboki ciemny kanion. Trzeba było nim troszkę podejść żeby znów dało się wdrapać na płaskowyż. Niżej na moment błysnęło słońce, spadł deszcz. Kolejna chatka była czerwono-bordowa. Znów wcześnie, ale nie chciałam już dalej iść. Położyłam jeden z (4) ustawionych na sztorc materaców. Przejrzałam zapasy prowiantu i wybrałam błyskawiczny ryż zapakowany przez kogoś starannie 11 lat temu. Nadal był smaczny.

Dobrze było siedzieć na progu i patrzeć. Chatka zasłaniała wiatr, chmury szalały. Zanim zaszło słońce nazbierałam jeszcze pełen garnek bażyn. Wspaniałe miejsce.

Share
Translate »