Południowa Norwegia pieszo cz8 Hemsedal-Vang

Wstałam wcześnie i jeszcze przed świtem nazbierałam borówek na śniadanie. Było ich mnóstwo, były wspaniale dojrzałe i miękkie. Jak zawsze, kiedy biwakuje się nisko. We mgle, która osiadła nad rzeką wydawały się jeszcze bardziej jaskrawe. Nie chciałam żeby mnie ktoś nakrył, więc wyszłam zanim się na dobre rozwidniło. Dolina była szeroka, pofalowana, zarośnięta bujnym mieszanym lasem. Słoneczne światło rozproszone na rzedniejącej mgle ślizgało się po czubkach wzgórz i drzew. Stopy mokły od porannej rosy. Dojście do szosy za drugą, znacznie większą rzeką zajęło mi prawie dwie godziny. Nie byłam pewna czy dobrze robię skręcając na wschód do sklepu w Ulsåk nie w większym Hemsedal. Gryzło mnie to już poprzedniego dnia. Z dwóch dróg, którymi mogłam obejść piętrzący się na wprost mnie masyw ta wschodnia była dłuższa i nudniejsza, więcej kilometrów po bitych drogach, ale mapa zapowiadała tam bezpłatny schronik, a chciałam gdzieś przeczekać deszcz. 3 dni paskudnej ulewy. Tymczasem nic nie zapowiadało tej zmiany. Wstał piękny dzień i kiedy dotarłam pod sklep, w samą porę, bo właśnie go otwierali zaczęło się robić przyjemnie ciepło. To duży sklep, było w nim coś na kształt kawiarenki, stoliki i mikrofalówka. I pustka, ani jednego klienta. Młody uśmiechnięty Norweg zapytany czy mogę gdzieś podłączyć baterie wyszukał mi ukryte pod ławeczkami gniazdko. Sympatyczna kobieta przy kasie rozpoznała mój polski akcent. Miała kończyć zmianę za półtorej godziny, zaprosiła mnie na śniadanie, więc zrobiłam sobie w mikrofali herbatę, potem owsiankę i jeszcze jedną na zapas… i czekałam, choć stresowała mnie nadchodząca zmiana pogody. Jakoś miałam przeczucie, że mam poczekać. To zresztą było przyjemne miejsce. Naładowałam wszystko, łącznie z powerbankiem, dyskretnie opłukałam w łazience włosy. Niepotrzebnie, u Agnieszki wzięłam porządny prysznic, zrobiłam szybkie pranie, zjadłam wspaniałą jajecznicę z boczkiem. Już zbierałyśmy się żeby wrócić pod sklep, kiedy przyszła wiadomość. Zmarł stary przyjaciel Agnieszki. Stałam już gotowa do wyjścia z plecakiem, kiedy przykucnęła, potem siadła na podłodze. Nigdy nie wiem jak się w takiej sytuacji zachować. Czy/jak dodać komuś otuchy, pocieszyć. Nie wiem czy powinnam się żegnać czy zostać. Teraz też nie wiedziałam. Czekałam, Agnieszka pomimo wszystko chciała mnie odwieźć, chciała też pojechać w miejsce, które zawsze ją podnosiło na duchu. Pojechałyśmy razem. To był wspaniały wodospad- Rjukandefoss. Widziałam go poprzedniego dnia na mapie, myślałam żeby zejść i go zobaczyć, ale leżał na „zachodnim” obejściu gór i poległ z perspektywą suchego schronika. Teraz miałam wrażenie jakby Los dał mi pstryczka w nos. Niepotrzebnie nadłożyłam wczoraj drogi, mogłam od razu przyjść tutaj, tylko wtedy nie poznałabym Agnieszki, nie wyspałabym się wygodnie w przyczepie…

Posiedziałyśmy chwilkę razem, rozumiałam ją, przecież niedawno umarł mój Tata. I wcale nie stało się tak, że znikł. Był ze mną. To on pomógł mi znaleźć telefon.

Kiedy ruszyłam z pobocza drogi wprost w gęsty las niebo było już na wpół bure. Mapa pokazywała jakieś stare ścieżki, strasznie pozarastane. Przy pięknym opuszczonym gospodarstwie zgubiłam je wszystkie i o mało się nie poddałam, a zaraz potem wyszłam na znakowany szlak. Lokalną wiejską ścieżkę. To była rolnicza dolina. Przez kilkanaście kilometrów szłam po przeciwnej stronie rzeki niż droga podziwiając sielskie obrazki. Stare chatki zarośnięte malinami, spichrze, obórki. Ten trakt skończył się niespodziewanie i musiałam wrócić kawałek na most. Teraz szłam wąskim asfaltem, mijając kolejne coraz mniejsze wsie. Ponad nimi leżały już tylko pojedyncze stodółki, niektóre poprzerabiane na chatki. Inne w ruinie. Lało, zrobiło się przeraźliwie zimno, więc schroniłam się w jednej z nich.

Rano wydawało mi się, że jest jaśniej, ale szybko wrócił gęsty deszcz. Strumyki wezbrały, rzeka, od której się oddalałam wyła, las ociekał. Szlak wspinał się stromo na płaskowyż. Kiedy znikły ostatnie drzewa gubiłam się tam nieustannie. Widoczność sięgała kilku metrów, teren był skalisty i choć szlak oznakowało DNT nikt nim nie chodził i nie było widać śladów ścieżki. Tak bywa kiedy daleko do chatek. Nad wielkim jeziorem wiatr na moment podniósł mgłę i zobaczyłam stado reniferów. Agnieszka uprzedzała mnie że tu są, pomimo tego bardzo się ucieszyłam. Pierwszy raz widziałam je dzikie. Troszkę się mnie bały, trzymały dystans, ale długo wędrowaliśmy w tym samym kierunku przyglądając się sobie nawzajem ciekawie. Dalej weszłam w poszarpane skały i zwierzęta znikły we mgle. Koło południa zdałam sobie sprawę, że chodzę w kółko. Drugi raz trafiłam na zacumowaną na jeziorku łódź. Tę samą… Był też domek, ale niestety zamknięty. Usiadłam, wzięłam się w garść. Mgła ogłupia.

Kilka godzin później szlak zaczął lekko opadać. Gdzieś bardzo blisko mnie przebiegło stadko reniferów. We mgle wyglądały jak duchy, w ich pięknym eleganckim biegu nie było zdziwienia czy strachu, być może obserwowały mnie przez cały czas. Znów zagapiłam się i weszłam w bagno. Musiałam wrócić i spróbować je obejść. Dalej było stromo w dół.

Późnym popołudniem zobaczyłam pierwszy dom. Wydawało mi się, że to farma. Byłam tak zmarznięta i mokra, że przez myśl przebiegł mi pomysł żeby zapukać. Na Kaukazie zaproszono by mnie na herbatę czy kawę. Ogrzałabym się. Tu tylko się obejrzałam, tu nie było większego sensu tam iść. Od gospodarstwa opadała błotnista droga ze świeżym, rozmiękłym od deszczu śladem kół.

5 kilometrów niżej minęłam kilka opuszczonych już na zimę hytte. Kusiły mnie ich ogrodowe altanki, zadaszone ganki, ale każdą otaczał wysoki płot. Mgła nie zrzedła, choć nasilił się deszcz. Na myśl o mokrym namiocie, do którego będę musiała wepchnąć ociekającą pelerynę, przemoczone spodnie i kalosze przechodziły mnie ciarki, więc kiedy zobaczyłam nieogrodzony dom zwolniłam i obeszłam go wokół. Z tyłu, osłonięty od drogi płotem był suchy korytarz łączący wejście z toaletą. Na ziemi leżały drewniane palety. Wśliznęłam się tam, porozwieszałam na ścianach mokre rzeczy, nałapałam do garnuszka deszczówki. Po zmierzchu drogą przejechał samochód, a pod okiennicę tuż obok mnie wcisnął się przemoknięty nietoperz.

Choć prognoza zapowiadała suchszy dzień, nad moją doliną wisiała chmura. Nie chciało mi się schodzić do Vang. Skręciłam w trawersujące zbocza leśne drogi, częściowo oznakowane jako szlak. Nad jeziorem snuły się piękne mgły. Lasy bardzo mi przypominały Szwecję. Chmury rzedły i co jakiś czas wynurzały się z nich wysokie szczyty.

Share

Szczęśliwego Nowego Roku!

2024 był inny niż ostatnie kilkanaście lat. Nie dlatego, że tak zaplanowałam, tak wyszło. Spędziłam 3 miesiące w Skandynawii, oba wyjazdy były spontaniczne, bez planów. Byłam na Reunionie, bo mogłam dołączyć do przyjaciół i skorzystać z tego, że wszystko zorganizowali. Może właśnie ta przypadkowość sprawia mi teraz trudność w pisaniu? Cel, zamysł nadają wędrówkom strukturę i złudzenie, że mają one sens. Większy niż osobista przyjemność, niż zwykła codzienna radość z życia. Internet aż pęka w szwach od opisów i relacji z podróży. Jedna wydaje się ważniejsza od drugiej. Selfie na tle, selfie ze spotkanymi ludźmi… Onieśmielają mnie. Zbijają z tropu. Są łatwe, a pisanie „o niczym” bardzo trudne. Wybaczcie, że tak wolno mi idzie w tym roku.

Poza tym bardzo mnie zajął ogród. Zmiany u sąsiadów miały ogromny wpływ na warunki. Z dnia na dzień zmienił się u nas klimat. Znikły drzewa, które dawały nam leśny cień, a z nimi cieniolubne rośliny. Runęła wypracowana latami równowaga. Mój nietknięty od 20 lat skalny ogródek podsechł i wyłysiał. Nie było sensu czekać na to, że sam się poprawi. Kiedy przeprowadzałam się do Szczecina z Warszawy w 1988 roku lata były tu bardzo mokre, trawa zielona, zimy łagodne, deszczowe i długie. To już przeszłość. Tak, jak w całej Polsce męczą nas fale letnich upałów. Trafiają się całe miesiące bez deszczu, w stosunku do innych rejonów straciliśmy najwięcej dni zimy (już prawie miesiąc). Opadła woda w okolicznych bagnach. Łąki pozarastały nawłocią. Wszyscy wiemy co będzie dalej. Chcę się na to jak najlepiej przygotować. Dosadzam roślin o długich korzeniach i takich, które lubią gorąco. Niech się rozrosną zanim będzie za późno.

Praca w ogrodzie jest jak medytacja, uspokaja. Czas mija niepostrzeżenie. Nie robię zdjęć. Mam tylko te kilka z czerwca. Moment kiedy przekwitają irysy (zbieram je regularnie na obrzeżach działek, tylu ludzi je teraz wyrzuca!), a przygotowują się do kwitnienia róże. Nigdy nie sądziłam, że tak bardzo mnie wciągną. Przez lata miałam tylko jedną odmianę, wysoką pachnącą historyczną, która została na naszej ulicy po Niemcach. Teraz posadziłam ich kilkadziesiąt. Rozwijają się bardzo powoli. Nie chcę ich rozpuszczać, podlewam tylko w czasie suszy i tylko w pierwszym roku po posadzeniu. To dziki ogród. Nie pryskam, nie okrywam, nie wyrywam sąsiednich roślin (zwanych chwastami, choć bardzo tego słowa nie lubię). Wiele z nich rośnie w świetlistym cieniu, sporo w „skałach”. Ani jedna w idealnych warunkach. Ich trwanie daje mi nadzieję na przyszłość.

Teraz z trudem mogę uwierzyć w taką bujność. W słońce, ciepło i w jaskrawe kolory. Ale przyjdą, dzień już się zaczął wydłużać.

Życzę Wam żeby 2025 był piękny. Dużo spokoju i nadziei na przyszłość!

Share
Translate »