Korsyka23 cz12 (ostatnia)

W Port de Centuri zaczyna się nadbrzeżna ścieżka okrążająca północne wybrzeże Cap Corse, celuję żeby tam trafić. Mojego szlaku nie ma w nawigacji, więc kluczę i nieustannie dziwi mnie, że znajduję znaki. Trafiam na zabytkowy wiatrak, 3 średniowieczne wieże i na wspaniałą kamienną wieś -Cannelle ściśniętą na bardzo stromym stoku. Domy są spiętrzone jeden na drugim tak gęsto, że uliczki stały się tunelami. Źródło wysącza się ze skały, w 18 wieku obudowano je różową kapliczką. W malutkiej grocie stoi ławeczka jest tam chłód i cień więc zaszywam się z myślą żeby przeczekać skwar, ale przychodzą całe grupy turystów. Ktoś kąpie w basenie/starej pralni psa (a wstydziłam się zamoczyć tam nogi!), wszyscy fotografują kapliczkę i siebie z przodu, z boku, z jedną koleżanką i potem z drugą i przed odejściem jeszcze raz. Ktoś sprawdza w internecie i dowiaduję się, że to chapelle de la Trinité, że zwykł był tu siadywać pewien sławny pisarz i nawet przez moment pamiętam, który to był.

Zejście jest strome ze wspaniałym widokiem na wybrzeże. W Port de Centuri są sklepy i bary, mnóstwo lodziarni. Kiedy ruszam na szlaku nie ma już prawie ludzi, więc uznaję, że się dyskretnie wykąpię. Chowam się na wszelki wypadek za skałą ( bo nie mam zamiaru wkładać kostiumu), z drugiej strony rozłożyła się starsza pani. Zdążę wyjść i owinąć się w ręcznik, kiedy usłyszę krzyk i z góry zbiegnie do niej kilka osób. Okazuje się, że się wywróciła i z nosa leci jej strumień krwi. Ludzie już wezwali pogotowie, mieli apteczkę, więc zostawiam im tylko listek przeciwbólowych, które brałam kilka dni wcześniej na kręgosłup- bo pani skulona masuje ramię widać też przy okazji stłuczone.

Szlak jest śliczny. Biegnie bardzo blisko brzegu, ale zejść do wody jest na nim tylko kilka. Upał nie słabnie, odzywa się zwykła codzienna burza i przypomina mi się, że ostatnie dwa dni były suche, więc to wcale nie tak że padało codziennie przez miesiąc. Zza skał wynurza się deszczowa chmura, mijam akurat bardzo stare szałasy, zaglądam ale wnętrza pachną pleśnią. „Deszcz to deszcz nic strasznego” myślę i ruszam, a burza łaskawie mnie mija i wylewa co miała wylać na wzgórzach. Teraz w górach jest już kompletnie pusto. Mój szlak wywija kilka stromych hołubców, przechodzi niewysoką przełęcz i zbiega makią w kierunku latarni na cyplu. Mam ochotę się wykąpać, ale jedna butelka, którą wypełniłam we wsi to za mało, chce mi się pić, więc gnam w kierunku prawdopodobnego źródła. Okazuje się strumykiem, wodę trzeba by przefiltrować, nie chce mi się i wyciągam palnik, gotuję całkiem solidny obiad. Co tam, przecież nie ma pośpiechu. Kiedy dopijam herbatę nakrywa mnie cień i robi się chłodno. Przypomina mi się, że chciałam pływać, więc przebiegam górkę i schodzę na kamienistą plażę. Uff zdążyłam przed cieniem! Rozbieram się szybko, z zapałem wskakuję do wody, ale to już północne nie zachodnie wybrzeże, fala jest silna, dno poszarpane i skaliste, więc tylko trochę się chlapię.

Kiedy odchodzę zatokę nakrywa cień. Z góry widzę jak nasuwa się powoli na stare zabudowania kolejnej wsi (Tollare) i najdłużej zatrzymuje na latarni. Zanim dojdę do baru nakryje już całe wybrzeże. Kolory zbladną, trzeba będzie naciągnąć wiatrówkę.

-Czy mogę tu gdzieś rozbić namiot?- kobieta za barem patrzy jakbym się urwała z choinki, choć przed chwilką otwierała mi piwo. -Nie!- mówi kiedy pytam drugi raz.- Tam jest pole biwakowe dla kempingowców- wskazuje. Więc idę, chociaż widziałam je z góry. Pylisty ubity plac bez toalety. Nie ma recepcji, nikt nie odbiera podanego na bramce telefonu. Kamyki chrzęszczą nie widzę ani skrawka miejsca pod namiot. I chociaż już zapada zmrok odwracam się na pięcie i gnam do kolejnej wsi. W Barcaggio włączają się już lampy, kiedy je mijam. Z baru wydobywa się muzyka i gwar, ale nawet tam nie zaglądam. Nie ma po co. Wcześniej zajrzałam w każde krzaki, ale nigdzie nie udało mi się schować. Nie wiem na co liczę mijając ostatnie zabudowania i kątem oka widzę skręt na parking. Stoi tam kilka kempingowców. Mówią, że rano ktoś przyjdzie po zapłatę więc wciskam się na jedyny spłachetek trawki pomiędzy rzekę i ubitą ziemię.-Gdybyś czegoś potrzebowała wołaj- wychylają się ze swojego kampera Niemcy. Na horyzoncie błyska latarnia morska na wyspie, plaża pachnie zbutwiałymi liśćmi, przez ich zwały przebija się bystra rzeczka.

Burza zaczyna się po północy, a kończy po południu. Pioruny tłuką tak, że pierwszy kempingowiec wyrusza dopiero po jedenastej. I ja też dopiero wtedy odważam się wykorzystać deszczówkę co jej nałapałam do garnuszka i ugotować śniadanie. Kiedy zwijam namiot jeszcze we mżawce parking jest pusty i wypełniony ogromną kałużą. Nikt się mną nie interesuje.

Szlak biegnie plażą pozarastaną gąszczem mikołajków. Na górach, którymi tu przyszłam wiszą mgły, ale pogoda się stopniowo poprawia, deszcz słabnie. Najbardziej północny punkt Korsyki niczym się nie wyróżnia. Jest z niego widok na piękną wieżę, więc myślę, że się tam zatrzymam. Sfotografuję, ugotuję herbatę. I faktycznie to niezłe miejsce, we wnętrzu jest zacisznie i palnik mi nieco mniej świruje.

Zanim skończę przestaje padać, a potem pogoda poprawia się na tyle, że schodzę po skałach do morza i troszkę pływam. Woda jest zimna, przejrzysta. Bardzo słona. Góry łagodnieją, wybrzeże się wypłaszcza, na horyzoncie widać wyspę Capri. Mijam wieżę i jeszcze kilka plaż, na jednej da się lepiej popływać więc pływam i marznę, bo znów się ochładza. Znad gór wynurza się piękne kowadło burzowe- regularne i kuliste niemal jak atomowy grzyb. Kiedy dochodzę do Macinagio mży. Kemping jest wielki i pusty, woda pod prysznicem gorąca, a wiata szczelna i można tam sobie siedzieć dowolnie długo.

Dociera do mnie, że to już koniec. Przeszłam z południa na północ wyspy, kluczyłam tyle ile tylko się dało, a to co zostawiłam na potem (bo chcę mieć powód żeby jeszcze wrócić na Korsykę) wystarczy co najwyżej na tydzień, dwa…

Rano guzdram się, więc autobus co był o 9-tej ucieka. Nieprzejęta tym specjalnie łapię stopa, a że znów pada idzie mi to raczej opornie. Ktoś podrzuca mnie 10 km. W prawo, w góry odbija asfaltowa droga. Myślę, rozglądam się i skręcam. Co tam, mam przecież czas, a wolę jechać zachodnim nie wschodnim wybrzeżem, bo tu jest płasko i z drogi widać najwyżej las. Staruszek podwozi mnie do szpitala, leży jak gdyby nigdy nic w środku lasu. Idę, podjeżdżam po 2-3 km, aż ktoś powie, że skręca w góry, a ja nie wyjdę i dojadę z nim do małej wsi na koniec drogi.

Przejdę jeszcze kilkanaście kilometrów aż do przełęczy, na której już byłam. Zgoni mnie burza, z góry zobaczę błękit morza i plażę, więc tam zejdę, wykąpię się i złapię stopa. Młodzi Francuzi zabiorą mnie do Nonza. Pomyślę, że została mi co najwyżej jedna klatka więc zostawię aparat w plecaku i pożałuję. Z góry z kawiarni popatrzymy na szarą plażę, którą morze usypało z azbestu. Odpady z kopalni wrzucano bezpośrednio w zatokę, na nowotwory umierali ludzie we wszystkich okolicznych wsiach też ci mieszkający wzdłuż drogi, którą pylisty urobek wożono do portu w Bastii. Canari było największą kopalnią azbestu w Europie. Działało od 1946 do 1965 roku.

Dotrę do Bastii zbyt późno i zamiast do hotelu (żeby poczekać na poranny prom) wsiądę na statek do Savony. Przez dzień, który w ten sposób uzyskam przejadę stopem fragment liguryjskiego wybrzeża, ale to już inna historia.

PS: jedno z ostatnich zdjęć przedstawia jedyny aparat Canon 5D mkIII jaki widziałam na Korsyce tej wiosny. Leżał na stoliku w kawiarni w Nonza, a jego właściciel zapomniał ładowarki. Niewiele by to zmieniło gdyby ją miał, ale zabrzmiało jak chichot losu.

PS2: w galerii są zdjęcia z aparatu i telefonu, kilka się powtarza, zostawiam je, bo ciekawi mnie co pomyślicie i co sama o nich pomyślę za jakiś czas.

Share

Korsyka23 cz11 Cap Corse

W Saint Florent jest wszystko czego potrzebowałam. Mapa, sklep i spokojny kemping na plaży. Wprawdzie zapełniony karawanami i wielkimi rodzinnymi namiotami, ale wciskam się gdzieś, a mikrofalówka i kuchenny stolik nikogo poza mną nie interesują. Gotując herbatę w pięknym różowym blasku zachodu dzwonię do córki i na dźwięk polskiego podchodzi blondynka w szortach. Myslę, że to turystka jak ja, ale ona tu pracuje. Wraz z mężem mieszkają w jednym z większych domków. Pożyczają mi szampon do włosów, bo zapomniałam, opowiadają trochę o swojej pracy i o tym jak się zadomowili na Korsyce. Nie mówią po francusku, ale to nie przeszkadza. Korsykański jest bardzo podobny do włoskiego, a ten znają. I to wystarcza.

Kiedy rozmawiamy niebo robi się fioletowe, zapalają się światła Saint Florent i wszyscy (my też) wychodzą na plażę popatrzyć. To bardzo blisko, wystarczy przejść przez drogę.

Zwijam się dopiero koło południa. Czyste ubranie, czyste włosy, takie malutkie drobne przyjemności, po miesiącu wędrówki nabierają głębszego znaczenia. Czuję się kimś, więc nie przeszkadza mi, że macham i nikt się nie zatrzymuje. Nie jestem żulem, nie wyglądam na żula, więc widać to są nieodpowiedni ludzie. I faktycznie kiedy już zatrzymuje się odpowiedni od razu robi się miło. Mężczyzna przed pięćdziesiątką, tak żywotny, radosny, że wydaje się nie mieścić w samochodzie. Odwozi mnie na miejsce skąd odjechałam wczoraj i instruuje jak się wdrapać na grań.

Dzień jest pochmurny i duszny. Mijając Oletta słyszę jak warczy burza, więc chowam się w barze. Kelner jest sympatyczny, zamawiam coś na chybił trafił z karty, coś małego, bo jeszcze nie jestem głodna, a on przychodzi zakłopotany i mówi, że skoro nie mogę zjeść chleba kucharz upiecze mi (gratis) talerz ziemniaków, bo przecież czymś tak malutkim się nie najem.

Za wsią gubię się i wdrapuję na grań inaczej niż miałam zamiar. To droga, która staje się na kilka kilometrów szlakiem, a potem znów dobija do gruntówki. Na grani siedzi wilgotna chmura, jest chłodno. Długo nie mam żadnych widoków, potem pojawiają się dalekie zamglone wzgórza- Desert Agriates i wtulone w nie Saint Florent. Droga biegnie troszkę poniżej grani i często udaje mi się z niej zejść i wędrować po trawach czy skałach grzbietem. Tak lepiej, bo nie tracę widoków. Lekko mży, żeby zjeść chowam się pod okapem skał, można by tam nawet przenocować na suchym. Góry opadają na zachód bardzo stromo, są poszarpane, skaliste, popodcinane, wschodnie stoki odwrotnie- zielone i gładkie. Z góry widzę kamieniołom, na przełęczy gdzie muszę przeciąć szosę wokół bunkra z II wojny światowej pasą się krowy. Na ścianie wymalowano logo Frontu Wyzwolenia Korsyki. W ostatnich latach separatyści troszkę ucichli, ale idea niepodległości od Francji nadal jest żywa.

Aż do telewizyjnej wieży idę asfaltem i jest to niecałe 5 kilometrów, czyli znów blisko przekroczenia własnego zakazu… choć może gdyby odliczyć dziury byłoby tego asfaltu znacznie mniej. To tylko jedna nitka, nie wiem jak minęłyby się tam samochody, myślę że nie jeździ tu nikt poza obsługą wieży, a spotykam Niemców w kempingowcu. Na szczęście, bo nigdzie nie ma czystej wody. Kiedy oglądam się za siebie tuż spod szczytu widzę, że w każdej zatoczce, na każdym płaskim kawałku pobocza ktoś nocuje. I nikomu to widać nie przeszkadza.

Swój namiot rozbijam już na szlaku, kilkaset metrów za wieżą. Wejścia na ścieżkę broni uparta krowa i tracę tam chyba ze 20 minut zanim mnie puści.

Dobiegam na upatrzony punkt widokowy w samą porę żeby popatrzeć jak słońce nurkuje w morzu. Z drugiej strony, 1000 metrów poniżej mnie rozjarzają się światła Bastii. Z portu wypływa prom, chyba do Genui, zagapiam się i potem z trudem znajduję płaskie miejsce, maleńkie wbite pomiędzy sosnę i jałowiec, na samiutkim skraju urwiska.

Długo nie mam ochoty spać. Robię zdjęcia aparatem i telefonem. Siedzę i patrzę. Potwornie wieje.

Szlak, który poprowadzono grzbietem półwyspu jest znakowany. Ścieżka dzika, skalista, co jakiś czas przecinam zejście, lub wariant prowadzący niżej i bywa że mi taki bardziej pasuje, bo w dolince jest strumyk, czy źródło. Widoki są wspaniałe po obu stronach. Chmury suche i tylko się ocierają o grań. Na jednym ze szczytów trafiam na otwarty domek. Nocuję w przypadkowym miejscu z widokiem na wschodnie wybrzeże. Może poszłabym jeszcze kawałek dalej, ale mgła gęstnieje i gubię szlak. Malutka cabana, która znajduję na hali nie nadaje się za bardzo na nocleg (jest zbyt ciasna, klaustrofobicznie niska), ale przydaje się bardzo jako kuchnia, bo bardzo wieje.

Budzę się na długo przed świtem. Chmury drą się, przez mgłę przebijają się pojedyncze światła malutkich wsi, gdzieś bardzo daleko, na wybrzeżu. Powierzchnię morza z tej odległości niemal zupełnie gładką tnie duży statek czy prom. Myślę, że z góry (na oko przecież tak niedalekiej) otworzy się szerszy, ciekawszy widok, więc ruszam nadal w piżamie, w niezawiązanych butach bez skarpet, po kostki w rosie. Nachodzi chmura. Nie wiem gdzie jestem, skąd przyszłam, gdzie zostawiłam namiot i telefon. Przez godzinę kręcę się w lepkiej mgle, trafiam nawet na szlakowy znak, ale idę chyba w drugą stronę, schodzę zbyt nisko.

Kidy mgła opadnie zobaczę, że kilka razy przeszłam z 10 metrów od namiotu i nie znalazłam. Mogłam zabiwakować lepiej. Na przełęczy z pół godziny dalej stoi kapliczka (Chapelle Saint Jean) jest otwarta. Dalej robi się stromo, kamieniście. Szukając źródła trawersuję Cima de e Follicie (gdzie strasznie wieje) i grzęznę w kikutach spalonych krzewów. W podmokłym nasączonym przez deszcze gąszczu.

Bergerie de Petrikaghiola jest zamknięta, ale zostawiono stolik i krzesło, więc się rozsiadam. W źródle bulgoce zimna, czysta woda, góry już opadają. Szlak wije się łagodnie po grzbietach, chowa czasem w lasku czy w chaszczach. Przy kapliczce Santa Lucia na parkingu dusi się upał. Zostawiam plecak ruszam w kierunku wodopoju zaznaczonego na mojej mapie, a okazuje się, że to zbiornik strażacki, zamknięty na głucho. „Szkoda, że nie skręciłam do opuszczonego klasztoru Les Gîtes Sénèque”, myślę, „szkoda że nie nabrałam w strumieniu…”

-Może macie wodę?- pytam entuzjastycznie kiedy zatrzymuje się koło mnie samochód. -Idź do sklepu- mówi wystrojona na różowo pańcia- o widzisz tu jest znak, to 10 minut! Sklep leży na wybrzeżu. Na mapie to 10 kilometrów i jeszcze kilkaset metrów w dół. Przyśpieszam, wbiegam na wąską piękną grań. W zielone tunele powycinane w bardzo gęstej makii. Do wieczora gnam licząc, że może coś wypatrzę, że będzie zejście, ale góry są spieczone i suche. Nie ma jak zboczyć. Grań wypłaszacza się w końcu, ścinam łuk drogi po śladzie który ktoś naniósł na mapy.cz i grzęznę w potworniej gęstwinie. Ledwo mi się udaje wyjść, jestem podrapana, krzaki ukradły mi jedną butelkę. Nie sprawdzam którą, czy tą gdzie na dnie został jeszcze ostatni łyk, czy pustą… . Ścieżka opada do traktu rozjeżdżonego przez ciężarówki. Zaglądam w każdy żleb (wszystkie są suche), rozważam wykorzystanie kałuży. Z daleka widzę duży budynek, to kościół. Jest zamknięty, ale strażacka cysterna, choć na pierwszy rzut oka niedostępna podobnie jak ta przy szosie ma otwór z góry. Na klapie wisi kłódka, ale już ją ktoś zdążył otworzyć. Wiążę wszystkie kawałki linek, wrzucam kilka kamyków do butelki, i tak nie tonie, więc dociskam ją jeszcze z góry kijkiem. Woda jest ciepła, leżąc na dachu wdycham nagrzaną wilgoć zgromadzoną w zbiorniku. I szybciutko uciekam za kościół żeby ugotować swoją zdobycz- kradzioną wodę. Chowam się, chociaż nikogo nie ma, chyba ze wstydu. Nie zdążam dopić kiedy słyszę samochód. Ostrożnie wychylam się zza rogu, mężczyzna idzie w las. Za chwilkę obok parkuje druga furgonetka. Kierowca też znika, a ja boję się wyjrzeć żeby zobaczyć gdzie. Szybciutko zwijam wszystkie swoje rzeczy (a miałam już zamiar zostać na noc!) i skradam się jak rasowy złodziej, uciekam. Nie tam gdzie chciałam- szlakiem do Morsiglia (bo oni właśnie tamtędy poszli) tylko dalej wzdłuż gór, polną drogą.

Gnam, co i rusz oglądam się ostrożnie za siebie, przekonana że widziałam bandytów. Ściemnia się, boję się, że mnie dogonią samochodem, więc skręcam w pierwszą możliwą ścieżkę, jak się potem okaże mój szlak i rozbijam namiot zanim znów wyjdę na drogę. Nikt mnie oczywiście nie goni, nikt nie szuka. Nocą w skalnych szczelinach krzyczą sowy. Rano spada drobniutki deszcz.

PS: w galerii są wymieszane fotki z aparatu i z telefonu, kilka bardzo podobnych zostawiłam obie wersje żeby popatrzyć czy jest aż tak wielka różnica. Bo może niepotrzebnie się męczę…? Jak myślicie?

Share
Translate »