Korsyka23 cz11 Cap Corse

W Saint Florent jest wszystko czego potrzebowałam. Mapa, sklep i spokojny kemping na plaży. Wprawdzie zapełniony karawanami i wielkimi rodzinnymi namiotami, ale wciskam się gdzieś, a mikrofalówka i kuchenny stolik nikogo poza mną nie interesują. Gotując herbatę w pięknym różowym blasku zachodu dzwonię do córki i na dźwięk polskiego podchodzi blondynka w szortach. Myslę, że to turystka jak ja, ale ona tu pracuje. Wraz z mężem mieszkają w jednym z większych domków. Pożyczają mi szampon do włosów, bo zapomniałam, opowiadają trochę o swojej pracy i o tym jak się zadomowili na Korsyce. Nie mówią po francusku, ale to nie przeszkadza. Korsykański jest bardzo podobny do włoskiego, a ten znają. I to wystarcza.

Kiedy rozmawiamy niebo robi się fioletowe, zapalają się światła Saint Florent i wszyscy (my też) wychodzą na plażę popatrzyć. To bardzo blisko, wystarczy przejść przez drogę.

Zwijam się dopiero koło południa. Czyste ubranie, czyste włosy, takie malutkie drobne przyjemności, po miesiącu wędrówki nabierają głębszego znaczenia. Czuję się kimś, więc nie przeszkadza mi, że macham i nikt się nie zatrzymuje. Nie jestem żulem, nie wyglądam na żula, więc widać to są nieodpowiedni ludzie. I faktycznie kiedy już zatrzymuje się odpowiedni od razu robi się miło. Mężczyzna przed pięćdziesiątką, tak żywotny, radosny, że wydaje się nie mieścić w samochodzie. Odwozi mnie na miejsce skąd odjechałam wczoraj i instruuje jak się wdrapać na grań.

Dzień jest pochmurny i duszny. Mijając Oletta słyszę jak warczy burza, więc chowam się w barze. Kelner jest sympatyczny, zamawiam coś na chybił trafił z karty, coś małego, bo jeszcze nie jestem głodna, a on przychodzi zakłopotany i mówi, że skoro nie mogę zjeść chleba kucharz upiecze mi (gratis) talerz ziemniaków, bo przecież czymś tak malutkim się nie najem.

Za wsią gubię się i wdrapuję na grań inaczej niż miałam zamiar. To droga, która staje się na kilka kilometrów szlakiem, a potem znów dobija do gruntówki. Na grani siedzi wilgotna chmura, jest chłodno. Długo nie mam żadnych widoków, potem pojawiają się dalekie zamglone wzgórza- Desert Agriates i wtulone w nie Saint Florent. Droga biegnie troszkę poniżej grani i często udaje mi się z niej zejść i wędrować po trawach czy skałach grzbietem. Tak lepiej, bo nie tracę widoków. Lekko mży, żeby zjeść chowam się pod okapem skał, można by tam nawet przenocować na suchym. Góry opadają na zachód bardzo stromo, są poszarpane, skaliste, popodcinane, wschodnie stoki odwrotnie- zielone i gładkie. Z góry widzę kamieniołom, na przełęczy gdzie muszę przeciąć szosę wokół bunkra z II wojny światowej pasą się krowy. Na ścianie wymalowano logo Frontu Wyzwolenia Korsyki. W ostatnich latach separatyści troszkę ucichli, ale idea niepodległości od Francji nadal jest żywa.

Aż do telewizyjnej wieży idę asfaltem i jest to niecałe 5 kilometrów, czyli znów blisko przekroczenia własnego zakazu… choć może gdyby odliczyć dziury byłoby tego asfaltu znacznie mniej. To tylko jedna nitka, nie wiem jak minęłyby się tam samochody, myślę że nie jeździ tu nikt poza obsługą wieży, a spotykam Niemców w kempingowcu. Na szczęście, bo nigdzie nie ma czystej wody. Kiedy oglądam się za siebie tuż spod szczytu widzę, że w każdej zatoczce, na każdym płaskim kawałku pobocza ktoś nocuje. I nikomu to widać nie przeszkadza.

Swój namiot rozbijam już na szlaku, kilkaset metrów za wieżą. Wejścia na ścieżkę broni uparta krowa i tracę tam chyba ze 20 minut zanim mnie puści.

Dobiegam na upatrzony punkt widokowy w samą porę żeby popatrzeć jak słońce nurkuje w morzu. Z drugiej strony, 1000 metrów poniżej mnie rozjarzają się światła Bastii. Z portu wypływa prom, chyba do Genui, zagapiam się i potem z trudem znajduję płaskie miejsce, maleńkie wbite pomiędzy sosnę i jałowiec, na samiutkim skraju urwiska.

Długo nie mam ochoty spać. Robię zdjęcia aparatem i telefonem. Siedzę i patrzę. Potwornie wieje.

Szlak, który poprowadzono grzbietem półwyspu jest znakowany. Ścieżka dzika, skalista, co jakiś czas przecinam zejście, lub wariant prowadzący niżej i bywa że mi taki bardziej pasuje, bo w dolince jest strumyk, czy źródło. Widoki są wspaniałe po obu stronach. Chmury suche i tylko się ocierają o grań. Na jednym ze szczytów trafiam na otwarty domek. Nocuję w przypadkowym miejscu z widokiem na wschodnie wybrzeże. Może poszłabym jeszcze kawałek dalej, ale mgła gęstnieje i gubię szlak. Malutka cabana, która znajduję na hali nie nadaje się za bardzo na nocleg (jest zbyt ciasna, klaustrofobicznie niska), ale przydaje się bardzo jako kuchnia, bo bardzo wieje.

Budzę się na długo przed świtem. Chmury drą się, przez mgłę przebijają się pojedyncze światła malutkich wsi, gdzieś bardzo daleko, na wybrzeżu. Powierzchnię morza z tej odległości niemal zupełnie gładką tnie duży statek czy prom. Myślę, że z góry (na oko przecież tak niedalekiej) otworzy się szerszy, ciekawszy widok, więc ruszam nadal w piżamie, w niezawiązanych butach bez skarpet, po kostki w rosie. Nachodzi chmura. Nie wiem gdzie jestem, skąd przyszłam, gdzie zostawiłam namiot i telefon. Przez godzinę kręcę się w lepkiej mgle, trafiam nawet na szlakowy znak, ale idę chyba w drugą stronę, schodzę zbyt nisko.

Kidy mgła opadnie zobaczę, że kilka razy przeszłam z 10 metrów od namiotu i nie znalazłam. Mogłam zabiwakować lepiej. Na przełęczy z pół godziny dalej stoi kapliczka (Chapelle Saint Jean) jest otwarta. Dalej robi się stromo, kamieniście. Szukając źródła trawersuję Cima de e Follicie (gdzie strasznie wieje) i grzęznę w kikutach spalonych krzewów. W podmokłym nasączonym przez deszcze gąszczu.

Bergerie de Petrikaghiola jest zamknięta, ale zostawiono stolik i krzesło, więc się rozsiadam. W źródle bulgoce zimna, czysta woda, góry już opadają. Szlak wije się łagodnie po grzbietach, chowa czasem w lasku czy w chaszczach. Przy kapliczce Santa Lucia na parkingu dusi się upał. Zostawiam plecak ruszam w kierunku wodopoju zaznaczonego na mojej mapie, a okazuje się, że to zbiornik strażacki, zamknięty na głucho. „Szkoda, że nie skręciłam do opuszczonego klasztoru Les Gîtes Sénèque”, myślę, „szkoda że nie nabrałam w strumieniu…”

-Może macie wodę?- pytam entuzjastycznie kiedy zatrzymuje się koło mnie samochód. -Idź do sklepu- mówi wystrojona na różowo pańcia- o widzisz tu jest znak, to 10 minut! Sklep leży na wybrzeżu. Na mapie to 10 kilometrów i jeszcze kilkaset metrów w dół. Przyśpieszam, wbiegam na wąską piękną grań. W zielone tunele powycinane w bardzo gęstej makii. Do wieczora gnam licząc, że może coś wypatrzę, że będzie zejście, ale góry są spieczone i suche. Nie ma jak zboczyć. Grań wypłaszacza się w końcu, ścinam łuk drogi po śladzie który ktoś naniósł na mapy.cz i grzęznę w potworniej gęstwinie. Ledwo mi się udaje wyjść, jestem podrapana, krzaki ukradły mi jedną butelkę. Nie sprawdzam którą, czy tą gdzie na dnie został jeszcze ostatni łyk, czy pustą… . Ścieżka opada do traktu rozjeżdżonego przez ciężarówki. Zaglądam w każdy żleb (wszystkie są suche), rozważam wykorzystanie kałuży. Z daleka widzę duży budynek, to kościół. Jest zamknięty, ale strażacka cysterna, choć na pierwszy rzut oka niedostępna podobnie jak ta przy szosie ma otwór z góry. Na klapie wisi kłódka, ale już ją ktoś zdążył otworzyć. Wiążę wszystkie kawałki linek, wrzucam kilka kamyków do butelki, i tak nie tonie, więc dociskam ją jeszcze z góry kijkiem. Woda jest ciepła, leżąc na dachu wdycham nagrzaną wilgoć zgromadzoną w zbiorniku. I szybciutko uciekam za kościół żeby ugotować swoją zdobycz- kradzioną wodę. Chowam się, chociaż nikogo nie ma, chyba ze wstydu. Nie zdążam dopić kiedy słyszę samochód. Ostrożnie wychylam się zza rogu, mężczyzna idzie w las. Za chwilkę obok parkuje druga furgonetka. Kierowca też znika, a ja boję się wyjrzeć żeby zobaczyć gdzie. Szybciutko zwijam wszystkie swoje rzeczy (a miałam już zamiar zostać na noc!) i skradam się jak rasowy złodziej, uciekam. Nie tam gdzie chciałam- szlakiem do Morsiglia (bo oni właśnie tamtędy poszli) tylko dalej wzdłuż gór, polną drogą.

Gnam, co i rusz oglądam się ostrożnie za siebie, przekonana że widziałam bandytów. Ściemnia się, boję się, że mnie dogonią samochodem, więc skręcam w pierwszą możliwą ścieżkę, jak się potem okaże mój szlak i rozbijam namiot zanim znów wyjdę na drogę. Nikt mnie oczywiście nie goni, nikt nie szuka. Nocą w skalnych szczelinach krzyczą sowy. Rano spada drobniutki deszcz.

PS: w galerii są wymieszane fotki z aparatu i z telefonu, kilka bardzo podobnych zostawiłam obie wersje żeby popatrzyć czy jest aż tak wielka różnica. Bo może niepotrzebnie się męczę…? Jak myślicie?

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »