Armenia cz17

Biwakowaliśmy na środku płaskiej doliny pod ogromnym, dramatycznie oświetlonym niebem. Wokół kręcił się lis, więc odnieśliśmy resztki wędzonej kury (rarytasu dostępnego w niektórych sklepach) na skraj pola, żeby nie myszkował w naszym namiocie nocą. Nie ruszył ich. Trawiasta, czasem przeorana przestrzeń była pełna mysich dziur i lis był nimi bardzo zajęty. Szlak biegł drogami gdzieś niedaleko, równolegle do gór, ale nie szukaliśmy go, otwarta niczym nieograniczona przestrzeń była kusząca, więc beztrosko maszerowaliśmy przed siebie, aż drogę przecięła nam rzeka. Gdyby nie była tak brudna, tak pełna gnoju zdjęlibyśmy buty i przeszli, choć było zimno. Obejście zajęło chyba z godzinę. Musieliśmy wykorzystać drogowy most. Trudno było potem z tej szosy zejść. Łąki były podmokłe i grząskie marsz wzdłuż asfaltu smutny, bo trafialiśmy na góry śmieci. Coraz częściej otaczały nas orne pola. Na niektórych pracowały traktory wzniecając kurz. Wzdłuż drogi leżało kilka sennych wsi. Patrzyliśmy na kamienne budynki, na dachy połatane, poklejone z fragmentów blach, stada owiec i krów prowadzane przez konnych pasterzy. Daleko na horyzoncie rósł pas gór oddzielający Armenię od Gruzji. Gdzieś w nich leżało jezioro Arpi, nad którym kończył się długodystansowy armeński szlak. Byliśmy tego końca ciekawi i choć to nie po drodze zboczyliśmy.

Szutrówki były proste i szybkie, w większej wsi trafiliśmy na dobry sklep i dzieci mówiące po angielsku. Dalej udało nam się porzucić asfalt i kilka godzin szliśmy pooranymi polami, ugorami i pozarastanymi pastwiskami na dnie wielkiej płaskiej doliny u stóp gór. Wyszliśmy w kolejnej wielkiej wsi z dużym z daleka błyszczącym budynkiem szkoły. Nigdzie nie było ludzi, nawet dzieci, być może z powodu jesiennych ferii. To wszystko, łąki, ugory, kartofliska było parkiem narodowym, a jednak tu też palono stosy starej słomy, rzeki niosły kłaki foliowych toreb, a we wsiach unosił się gryzący dym. Do jezioro zostało kilkanaście kilometrów i nie było już jak uciec z szutrówki. Aghvorik, Ardenis… zakurzone rozwlekłe wsie kolorystycznie wpasowane w krajobraz, jak on brązowe. W każdej był cmentarz i w końcu skusił mnie las obrośniętych porostami rzeźbionych nagrobków. Nie wiedziałam jak bardzo są stare, niektóre nie miały dat, na kilku wypatrzyłam półksiężyc, były też kamienie z gwiazdami i cyrylicą. Jose w międzyczasie znikł za horyzontem więc zrobiłam kilka pośpiesznych zdjęć i pognałam, żeby go dogonić.

Stał przy ogrodzonym budynku w towarzystwie żołnierzy. Myślałam, że to towarzyska pogawędka, jak wszędzie tu, więc zaskoczył mnie służbisty podoficer.

-Fotografowałaś groby!- oświadczył- tak- zgodziłam się niepewnie – Jose miał minę winowajcy, być może powiedział im, że tam zostałam. Bo w końcu co w tym złego? Cmentarz był nieogrodzony, pasło nie na nim stado owiec.- Skasuj!- rozkazał żołnierz. – Nie ma mowy!- zaprotestowałam i Jose znów na mnie łypnął, tym razem z naganą. Wojskowi byli uzbrojeni, tuż obok była turecka granica, a my mieliśmy w paszportach tureckie stemple. Kiedy służbisty kapral (czy sierżant?) je odkrył zaczęło się prawdziwe przesłuchanie. Jak to szliśmy przez 40 dni? Jak to pieszo? Skąd pieczątki z przejścia w Batumi, w Posoff? I najtrudniejsze do wytłumaczenia -po co? No powiedzcie, po co to wszystko!?

Przeszłam na angielski, nie zrozumiał i zawołał młodszego żołnierza. Chłopak w przydługim płaszczu w zbyt dużej, zbyt ciężkiej chyba już zimowej czapie był speszony. -Czasy są niespokojne, musimy pilnować granicy- tłumaczył. Pokazałam nasze mapy. Opowiedziałam o wędrówce wypędzonych Ormian, których trasę próbowaliśmy powtórzyć. Przetłumaczył.

-Musisz pokazać dowódcy aparat i skasować wszystkie zdjęcia grobów- powiedział z przepraszającą miną. Kapral teraz jakby nieco łagodniejszy gapił się na miniaturki w aparacie i przy każdej wypytywał -a to co?-. Jose na tle stada owiec- skłamałam- a to?- To też on- widzicie ma taki kanciasty kształt- pokazałam dziwnie cichego Jose i jego ogromny ciemny plecak. Kapral zerknął. Nie poprosił mnie o powiększenie, zadowolił się kilkoma skasowanymi klatkami i machnął ręką- Idźcie już! O nie! Teraz to ja nie chciałam. -Sierżancie -zagaiłam po rosyjsku- możemy u was dostać czystą wodę?- Miałam nadzieję, że po nią pójdzie i zostawi mnie sam na sam z anglojęzycznym szeregowym, ale skinął na jednego ze swoich i czekał, zły. Pomimo tego spróbowałam- O co chodzi? Dlaczego nie wolno fotografować grobów? – Są tureckie. Tu żyli kiedyś tacy ludzie…- O dziękuję! -rozpromieniłam się odbierając pełną butelkę- a może dałoby się jeszcze jedną?- Sierżant (czy kapral? ) warknął i machnął ręką żeby nas wygonić. Spojrzałam błagalnie na chłopaka- My te groby chronimy!- powiedział przepraszającym tonem i znikł w budynku. Jose już miał na ramionach plecak, podziękowałam jak gdyby nigdy nic i poszliśmy.

Słońce zgasło za bladą szarą chmurą. Z zachodu, od strony Turcji wiał wiatr i pędził przed sobą pustynny pył. Szutrówka była szeroka i nudna. Głośne stado czarnych ptaków na chwiejnych słupach, spóźniony pasterz na oklep, kurz spod kopyt. Chciałam się gdzieś schować i wysiusiać, ale jak okiem sięgnąć nie było nic. Tylko trawa, sucha, wyjedzona, wydeptana i płaska jak dno wyschniętego jeziora. Z Berdashen odległego od nas o kilka kilometrów wytoczył się samochód. Chmura pyłu ciągnęła się za nim jak lisi ogon, nie umiałam zdecydować czy mnie widzi i zamiast szybko przykucnąć w trawach szłam dalej. Skręcił w naszą stronę i się zatrzymał. -Podwieźć?-kiwnęłam głową. Myślałam, że do jeziora zostało jeszcze z 5 kilometrów, a były niecałe 3. Nie miało znaczenia, że jedziemy i tak musieliśmy tędy wrócić, nie było innej drogi, przynajmniej na mojej mapie. To był uczynny rozmowny człowiek. Kiedy okazało się, że budynek parku narodowego jest zamknięty, a my mieliśmy zamiar rozbić gdzieś namiot zadzwonił i przyjechał zarządca. On też zadzwonił po czym zostawił nas w ślicznym schronisku z wykafelkowanymi łazienkami i kuchnią. Chciał nawet włączyć ogrzewanie, ale było nam szkoda energii. Po co? Na jedną noc, dla zaledwie dwojga? I tak było tam cudownie w porównaniu z targanym wiatrem namiotem.

Rano przyjechały trzy osoby. Ubrani miejsko mężczyźni i młoda elegancka kobieta. Z trudem wydobyłam od nich kwotę za tę noc (było bardzo tanio) i odchodząc zapytałam o groby. Dziewczyna ożywiła się, machnęła gniewnie farbowaną fryzurą i rzuciła mi buńczuczne spojrzenie- No właśnie! Ja też tego nie rozumiem! Gdyby to ode mnie zależało od razu bym te groby zburzyła!

Zamarłam. Przez moment nie wiedziałam co zrobić, ale mówiła tak dobrze po angielsku, wyglądała jak urzędniczka czy nauczycielka u nas, zwyczajnie, swojsko. -W Turcji- powiedziałam- spotkaliśmy chłopaka, który mówił, że znaleźli ormiańskie groby. I że je trzymają czyste, bo ci którzy je zostawili nie mogą.

– Nigdy o czymś takim nie słyszałam- powiedziała po przydługiej ciszy. – Tam gdzie mieszkam- kontynuowałam, przed nami żyli Niemcy. I my też dbamy o ich cmentarze, choć w drugiej wojnie zabili nam miliony ludzi.

Nie chciałam się wymądrzać, ani pouczać, te słowa mi się po prostu wyrwały. Gdybym była bardziej obcesowa wspomniałabym o Ukraińcach, których przyjęli w Szczecinie potomkowie uciekinierów z Wołynia, o religii, z której Ormianie są tak dumni, a której podstawowym przykazaniem jest miłość i psychologii, która też radzi wybaczać.

-Powinni nienawidzić wojny, nie siebie nawzajem- mruknął Jose kiedy mu o tym opowiedziałam. Z jego punktu widzenia, z daleka, z zachodu, z kraju który od zawsze ma stałe granice wydawało się to pewnie bardzo proste. Mi z kolei cudem wydał się powstały jeszcze zanim się urodziłam list biskupów polskich do biskupów niemieckich. Ich „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Tyle w naszej niedawnej historii szczęśliwych trafów, przytomnych ludzi. Gdzie byśmy byli gdyby Wałęsa nie wyprowadził z Polski rosyjskiej armii? Gdzie, gdyby nie referendum z 4 czerwca? Armenię odbieram czasem jako alternatywną rzeczywistość. Tak samo mogło by być i u nas.

Share

Armenia cz16

Nie zrozumieliśmy w jaki sposób myśliwy dostał się tak wysoko. Może przegapiliśmy którąś z przejezdnych dróg? Ta, którą schodziliśmy zarosła. Czym niżej tym częściej porastały ją gęste krzaki, brnęliśmy przez zioła i kolczaste kwiaty do kolan, do ud. To co wzięliśmy za drogę było najprawdopodobniej śladem po zakopaniu rurociągu. Nasionom łatwiej było we wzruszonej ziemi stąd gąszcz. Było już za późno żeby się wycofać, więc drapaliśmy się pracowicie trawersem wzdłuż długiej suchej doliny. Dopiero koło południa uciekliśmy na łagodny trawiasty grzbiet, z którego wprawdzie nie było łatwo zejść, ale jakoś sobie poradziliśmy. To co wzięliśmy za drogę do wsi było kopalnią. Nieczynną, bo niedziela, ale pełną świeżych, niestabilnych nasypów i dziur. Kluczyliśmy w zapachu siarki (to musiała być kopalnia złota), i w końcu znudzeni zsunęłyśmy się po piarżystych stokach. Łąkami doczłapaliśmy do szosy, za mostem na sporej rzece leżała wieś. Gdzieś tam powinniśmy znów spotkać szlak, ale chyba był nieznakowany, bo szybko się znudziliśmy szukaniem i poszliśmy wprost przed siebie łąkami wzdłuż bagiennej rzeczki. Wieczorne światło lało się z wysuszonych na wiór gór, kurz na drodze lśnił jak bajkowy dym. Woda była przezroczysta i chłodna, umyłam włosy. Nocowaliśmy na środku płaskowyżu, w miejscu jak nam się wydawało przypadkowym, odległym od ścieżek i dróg, ale tuż po zmroku przejechał koło nas samochód i nawet się wystraszyłam czy nas nie rozjedzie. Na samym środku niczego…

Rano zeszliśmy do kolejnej wsi. Z góry wyglądała ślicznie. Domy w otoczeniu owocowych drzew. Leżała na szlaku i nawet myśleliśmy czy miejscowi skorzystają na obecności wędrowców. Już zaczynali się orientować, że coś się dzieje, kolejna osoba spytała dlaczego idziemy, bo miesiąc temu też był tu ktoś taki jak my. Przyszła mi na myśl Dorota, ale być może nie była jedyna. Znakowane szlaki ściągają długodystansowców, te nowe, świeżo utworzone uchodzą za najciekawsze, warte zaliczenia.

Poprzedniego dnia była niedziela, sklepiki nieczynne i marzyło nam się jakieś miejsce z kawą, gniazdkiem i świeżym serem. Na mapie nie było tu nic, ale zapytaliśmy. Dwie panie zaprosiły nas do domku. Już wcześniej zwrócił naszą uwagę, bo był malutki, stary, ale starannie wykończony. Przypominał mi gospodarstwa porzucone przez Rosjan w Gruzji. Wnętrze w całości wypełniała przytulna kuchnia. Kończył się poranny udój, pracowała wirówka do mleka. Dzieci miały akurat wolne- jesienne ferie z okazji wykopków. Podłączyliśmy baterie. Na stół wyjechały maleńkie złocone filiżanki, które tak tu polubiliśmy i za chwilę też świeży chleb i ser. Nie wiem czemu w niektórych domach od razu czuliśmy się jak u siebie i tu też. Rozmowa zeszła na upadek Karabachu. Starszy mężczyzna (który miał prawie tyle samo lat co my!) opowiadał, że Azerbejdżanie mordowali uciekających Ormian, ale nie umiał powiedzieć kiedy i gdzie, nie wiedział ile osób zginęło. W jego głosie była przede wszystkim bezsilność. – Na nic te wszystkie wojny, tylu chłopców zginęło na próżno- wtórowała mu synowa czy córka- Angela. Po powrocie szukałam sprawdzonych danych, czytałam wywiady z uciekinierami. Nie wynikało z nich żeby dochodziło do zabójstw, a przynajmniej nie było na nie pewnych dowodów. Był wypadek, wybuchła stacja benzynowa, akurat wtedy kiedy kłębił się na niej wielki tłum. Zginęło kilkaset osób. W ogromnym zamieszaniu i pospiechu, w asyście azerbejdżańskiej armii z Karabachu wyjeżdżały setki samochodów. Z dobytkiem, który zmieścił się do bagażnika. Żołnierze rozdawali jedzenie i wodę. Ormianie brali, bo się bali odmówić, a za granicą to wyrzucali. Myśleli, że jest zatrute. Ale o tym wyczytałam po powrocie. Wtedy, przy kawie mogliśmy tylko porozmawiać jak na stypie. Współczuć tym, którzy wszystko stracili, chłopcom którzy zginęli w daremnych walkach. Dzieciom i starcom wyrwanym ze znanego im świata. -A Rosja nas zostawiła- ciągnął mężczyzna- miała być gwarantem pokoju.-Kiwnęłam głową, a on nagle ożywił się i spytał- Jesteś Rosjanką?- Skąd, Polką! -powiedziałam natychmiast- A ja Ruski- powiedział i zamilkł.

Już w domu wyczytałam, że kiedy Ormianie przejęli Górski Karabach wypędzili pół miliona Azerbejdżan. Niektórzy z nich spędzili całe życie w tymczasowych obozach w Baku. Tak strasznie trudno mi zrozumieć tamten świat. I jednocześnie wydaje mi się bardzo bliski. U nas też trafiają się politycy szczujący na sąsiednie narody, są ludzie wierzący, że jesteśmy lepsi ze względu na narodowość, na religię. Co by się stało gdyby każdy zechciał terytorium, którym władał w czasach świetności swojego kraju? Na zachodzie wydaje się to absurdalne. Przywykliśmy do nienaruszalnych granic, pokój jak sądzimy jest oczywisty, dany na zawsze, a tuż obok szaleje regularna wojna. Nie potrafię o tym myśleć. Nie umiem, zwyczajnie nie mieści mi się to w głowie.

Baterie ładowały się powoli, wypiliśmy jeszcze po herbacie, Angela pokazała jak robi się tradycyjny wyplatany ser. Patrzyliśmy jak z bezkształtnego żółtawego twarogu powstałego po dodaniu podpuszczki wyłaniają się białe pasma, jak wyciągane w dłoniach wygładzają się i dają upleść w jedwabiste równe warkocze.

Kupiliśmy ten ser, choć zwykle pozwala mu się dojrzeć w solance. Wychodząc myśleliśmy, że ten mały domek byłby wspaniałą przyszlakową kawiarenką. Kiedyś, jak już przybędzie wędrowców. I kiedy, może pod wpływem obcych mieszkańcy przestaną wrzucać do rzeki gnój. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć czemu to robią (bo bywa tak i w Armenii i w Gruzji). U nas mogliby go drogo sprzedać, u nas za zanieczyszczenie wód groziłaby im surowa kara. U nas… W świecie, który został uporządkowany. Tak niedawno i nie wiadomo na jak długo.

Za wsią wyszliśmy prosto do góry w stronę opuszczonych już pasterskich wsi i pięknych ośnieżonych, lśniących szczytów. Błyszczały ponad rudym lasem, odcięte od nas głębokimi kanionami, kuszące. Nad rzeczką, którą musieliśmy przejść w bród było tak ciepło że się umyliśmy. Jeszcze kiedy mijaliśmy ostatnie nadal zamieszkałe szałasy świeciło słońce, potem nadleciał wał chmur, i w cieniu zrobiło się lodowato. Góry wydały się bure, pozbawione szczegółów. Nieprzyjazne. Podchodziliśmy fragmentami krowich ścieżek na ciemną wysoką grań. Za nią na moment błysnęło słońce i pokazał się opuszczony szałas, bez drzwi, z wybitymi okratowanymi oknami.

Rozbiliśmy wewnątrz namiot. Zapadła noc. Jose wyjrzał – popatrz coś tam swieci? Oczy? Pójdę zobaczyć- coś ty!- nie wytrzymałam- a jak to niedźwiedź?

Zabarykadowaliśmy łóżkiem wejście, zawiesiliśmy na kratach w oknach folie, strzępy szmat, co tam znaleźliśmy w kącie.

Dwa nieruchome światełka zgasły dopiero po godzinie. Już wcześniej ziemię skuł mróz więc rano nie znaleźliśmy śladów. Dopiero wyżej, w śniegu biegł trop, wilczy.

Biała lśniąca grań była wspaniała. Szliśmy z radością, wolni jak dzieci. Nie wiem skąd, dlaczego czasem pojawia się takie uczucie. Wszystko wydawało się piękne, łagodne linie zamglonych wzgórz, rysunek zasp. Nie było ścieżki i kilka razy musieliśmy wracać, ale wcale nam to nie przeszkadzało. Grzbiet opadał. Przed nami ciągnęły się fale coraz niższych wzgórz i płaskie podmokłe łąki z rzeczką. Za nimi rozłożyła się spora wieś. Przeleciał przelotny deszcz, postaliśmy chwilę pod daszkiem sklepiku. Trzeba było znów jakoś dojść do szlaku, co biegł dołem przez miasteczka i wsie.

Share
Translate »