Góry Pontyjskie i Mały Kaukaz cz12

Ranek jest piękny. Słońce muska przeciwległe zbocze. Jaskrawożółte topole świecą jak lampy, cienie czarne jak smoła mętnieją od dymu z kominów wsi. Dno doliny jest wąskie, rzeka niewidoczna. Uciekamy z pylistej drogi na słabo wydeptany trakt pod skałami. Pachną rozgrzane zioła i krowie placki. Stopy ślizgają się w rozmiękłych korytkach okresowych strumyczków. Utykają w rumowisku pozarastanym wyschniętą trawą i jeżynami. Ścieżka schodzi prosto na most. Asfaltem płynną potoczki błota. Rozglądamy się, być może gdzieś jest sklep, ale została po nim tylko ruina. Trafiamy za to na nowy turystyczny szlak. Prowadzi na ścianę kanionu i to nam bardzo pasuje, bo nie wiedzieliśmy jak można stąd wyjść. Opis na tablicy sugeruje, że dotrzemy do Apni, że szlak ufundowała amerykańska ambasada. Cieszymy się i przez kilka kilometrów śledzimy biało- żółto- białe prostokąty (jak u nas). Czym wyżej tym jest ich mniej, za grzbietem znika ślad ścieżki, najwyraźniej wydeptanej przez stada krów, które pasą się na suchej stromiźnie. Po przeciwległej stronie kanionu, drogą z której zeszliśmy wieczorem maszeruje stado owiec podnosząc kurz.

Próbujemy kontynuować, ale jest zbyt stromo, zbyt krucho, trawers wydaje nam się niebezpieczny. Lepiej czujemy się w skałach, stromych, ale solidnych. I tak, prosto w górę wdrapujemy się w końcu na krawędź uskoku. A tam jest płasko. Chłodno. Otwarta zszarzała przestrzeń wydaje się należeć do innego świata. Poza spłachetkiem sadzonego sosnowego lasu nie ma drzew. Nie kwitną kwiaty. Apnia jest jeszcze dziwniejsza. Nowoczesne, kanciaste domy, z szarego kamienia, który wygląda jak pustaki z betonu, są niedokończone. Pomimo tego wokół niektórych z nich zielenieją ogrody, inne wypełniają bele słomy, gnój świadczy, że w nich mieszkają zwierzęta. Wieś ciągnie się kilkaset metrów, na jej tle bieleją szczyty trzytysięczników oddzielających nas od jeziora Paravani. Poza starszym mężczyzną zajętym rąbaniem drewna nie ma ludzi. W kolejnej wsi jest szkoła i sklepik, w piwnicy prywatnego domu. Część budynków wygląda normalnie, każdy jest inny, część przypomina te z Apni. Klony z betonu. Uliczki, wydeptane i wyjeżdżone w glinie są puste, choć gdzieś przemyka sylwetka w długiej sukni i chuście zamotanej jak hidżab, z samochodu śmieją się do nas dzieci, błotem ostrożnie omijając pułapki brnie kobieta w butach na obcasie, ostrzyżona ekstrawagancko i krótko, ubrana w asymetryczny żakiet- nauczycielka. Ogromna szkoła jest zamknięta, bo trwają ferie. Zaczyna mżyć.

Dopiero wieczorem dowiemy się, że kolonie widmowych domów wybudował Edward Szewardnadze. Miały służyć uciekinierom z Adżary. -Czemu są takie puste?- spróbujemy dopytać- nie są, może ludzie byli w polu. -Czemu przyjechali- tam gdzie mieszkali było bardzo zimno- mówi ktoś- bo była wojna – mówi ktoś inny- i musieli uciekać.

Do nocy mijamy kilka takich wsi. Otoczone zagonami ziemniaków, poprzecinane traktami z błota. Przybite z góry deszczowym czarnym niebem. Część kwadraciaków z czasem nabrała indywidualnego charakteru. Niektóre otynkowano, innym wymieniono dachy. Jeden obudowano łukami z cegły, które tu w zimnym jesiennym świetle, omyte mżawką wydają się jeszcze bardziej dziwne. Inne rozpadły się, rozsypały, obrosły stogami ze słomy. Z jednej z ruin machają do nas chłopcy. Odmachuję, a oni wybiegają w klapkach w cienkich sweterkach (choć kulę się z zimna) żeby zagadać i zapozować do zdjęć. Tak jak wszystkie spotykane tu dzieci znają po kilka angielskich słów, ale utykają przy pierwszym pytaniu.

Przed nocą mijamy trawiastą grań, kilka bunkrów i czerwoną ranę w łagodnym stoku – kopalnię. Pomiędzy czarnym niebem, a pociętym kartofliskami stepem pojawia się wąziutka linia czystego nieba. Gdzieś, tam gdzie byliśmy wczoraj świeci słońce. I zaraz zapada zmrok. Wychodzimy na betonową szosę. Prowadzi do dużej wsi. Jest mnóstwo miejsca na namiot, ale nie mamy wody. Ani jednego poidła, wiejskiego kranu. Jest już ciemno kiedy macham na przejeżdżający samochód. -Woda? To tylko u kogoś w domu, o tam za zakrętem mieszka mój dziadek, na pewno da- mężczyzna za kierownicą jest młody i ciemnowłosy, to wszystko co o nim mogę powiedzieć. Patrzę niezdecydowana. Nie widzę zakrętu, domu dziadka. Z siedzenie pasażera wstaje ktoś. Wychodzi i mówi „idźcie za mną”. Jest lekko pochylony, ma matowy ciepły, serdeczny głos. Idziemy kilkaset metrów. Dom od strony ulicy wydaje się niepozorny i mały. Wewnątrz jest wielki, wysprzątany. Żona obwiązana fartuchem ma krótkie siwe włosy jak ja. Jest jeszcze syn, co kładzie asfalt na szosie (firma musi zdążyć przed zimą), ale na stałe mieszka z żoną w Rosji. Wewnątrz jest ciepło, czuję się senna, pani domu przygotowuje kolację. Mężczyzna, który nas przyprowadził jest życzliwy, pomocny i cichy. Syn i matka rozmawiają i coraz trudniej mi nie pogubić się w ich narracji. – Jaka wojna!- oburza się mężczyzna- Żeleński się z Putinem dogadał, żeby wybić trochę ludzi, bo jest za dużo. Wojna to była jak ludzie bronili swoich domów w 45, teraz to przecież nie jest żadna wojna – Ukraińcy bronią swoich domów- mówię-.A skąd! Najemnicy tam do pracy wyjeżdżają, walczyć. Stąd też kilku wyjechało. Z Gruzji!

– Kotleciki- mówi matka, ale syn nie chce, bo był na kababie- ja próbuję. – Wiesz o Rzezi?- pyta- Jesteście Ormianami?- upewniam się- jak wszyscy tu -mówi kobieta- ale nie jesteśmy tacy jak ci w Armenii- odzywa się ojciec swoim wyważonym spokojnym głosem- uprawiamy ziemię, pracujemy ciężko, nie narzekamy- To znacie?- przed nami ląduje talerzyk z orzechami w miodzie- znamy! -mówię, jedliśmy już kiedyś w Armenii- Jose błądzi wzrokiem po nowoczesnych kuchenny meblach. – Karabach- mówi matka podając herbatę z płatków róży- Azerbejdżanie to takie same Turki jak te co naszych dziadów wygoniły- nie prawda! – pracowałem z jednym, trzech nas było, Turek, Azerbejdżanin i ja i byliśmy najlepszymi kumplami- syn gestykuluje gwałtownie, jakby koniecznie mnie chciał przekonać, piękne czarne oczy matki błyskają złośliwie, ale nie przerywa. Opowieść o Rzezi wraca jak w każdym ormiańskim domu, choć przeminęły już 3 pokolenia brzmi jakby zdarzyła się wczoraj. -Skąd ich wygnano?- pytam ojca ciekawa czy tam może byliśmy, ale nazwa którą podaje nic mi nie mówi. -To 70 kilometrów, może ją w międzyczasie zmienili- Nikt tam nie był?- pytam. -Nikt, nigdy.

Mam spać w sypialni pani domu na paradnym gościnnym łóżku. Jose dostaje pokój wnuków. Matka długo w nocy ogląda w łóżku film na smartfonie. Syn rozmawia z rodziną w Rosji. Nie mogę zasnąć. Coś gryzie mnie i nie pasuje, coś uwiera. -Znam gruziński, ormiański, turecki i rosyjski- mówił z dumą, która ucinała każdą wątpliwość- i po co mi inne języki? (Żeby nie wierzyć propagandzie mieć własne zdanie- chodziło mi po głowie, ale się nie odezwałam). -W Rosji żyje się o niebo lepiej niż tu- dowodził-za nic nie wrócę, tam jest nowoczesność, rozwój, lepiej dla dzieci-nie boisz się, że cię wcielą do wojska?- skąd przecież jestem obywatelem Gruzji!

Słyszę go nadal z sąsiedniego pokoju. Prawie krzyczy i cichnie, mięknie kiedy się zwraca do dzieci. Szeleszczą gałęzie wielkiego drzewa. Deszcz stuka w dach i spada z pluskiem jakby ktoś mlaskał.

Na śniadanie przychodzi chłopiec sąsiadów. Chce spytać jak zrobić żeby jak się dorośnie zostać turystą. Chodzić od wsi do wsi, po całym świecie.

Zanim wyjdziemy pani domu pokazuje mi jak robi ser, zwiedzam piwniczkę pełną domowych przetworów. Witam z sąsiadkami, które zajrzały ciekawe obcych. Deszcz słabnie, na górach leży świeży śnieg.

Droga rozmiękła, w jednej ze wsi przyczepia się do nas szczeniak, na szczęście zabiera go z powrotem kierowca. Koleiny są tak głębokie, tak mokre, że uciekamy, skręcamy w łąki otaczające wielkie jezioro i podmokłą, pociętą rowami melioracyjnymi równiną brniemy do Ninothsminda.

4 kilometry przed miastem jest kościółek i zadaszone miejsce piknikowe, stajemy tam na chwilę odpocząć. Miejscowość wydaje się wyludniona, szara, może, bo omijamy centrum. W sklepiku na przedmieściu sprzedawczyni gotuje dla nas wrzątek na herbatę. Nie chce nam się już dalej szukać. Jest czwarta, z cieniem żalu mijam hotel, ktoś proponuje podwózkę do kolejnej wsi, ale skręca nie tam gdzie chcieliśmy. W ramach przeprosin wręcza nam torbę owoców, ciężkich jakby to były kamienie. Znów pada, jest przejmująco zimno. Na górach, do których się zbliżamy wisi mgła.

Share

Góry Pontyjskie i Mały Kaukaz cz11

Zaraz po zachodzie słońca przychodzi mróz. Błoto sztywnieje. W chatce jest piecyk i drewno, ale nie palimy, zasłaniamy tylko wywietrzniki wycięte z grubej tektury. Śpię na pryczy w „pokoju dziecinnym”, Jose na rozklekotanym sprężynowym łóżku, zbyt miękkim, jak wszystkie tutaj. Kiedy wychodzimy nad szałasem pasterzy unoszą się pierwsze kłęby dymu. Chrupie szron, z pysków zwierząt paruje, na stawie błyszczy cienki lód.

Idziemy granią. Nad doliną wypełnioną miastami i wsiami wisi mgła, wysoki Kaukaz pokrywa świeży śnieg. Łagodne, choć pocięte kanionami pagórki mają w sobie trudne do pokazania piękno. Są monotonne, prawie monochromatyczne, a można na nie patrzeć bez przerwy. Patrzeć z zachwytem. Wszystko wydaje się idealnie zgrane. Dopasowane, wyrzeźbione czy wyreżyserowane przez rozumną istotę. Nie człowieka, bo on szukałby przede wszystkim celu, użyteczności, możliwych zastosowań. A tu jest równowaga i harmonia. Faktury, cienie, dalekie stada owiec współdziałają jak aktorzy w przedstawieniu. A my widzowie, idziemy i patrzymy. Godzinami. Nic dziwnego, że utworzono tu park narodowy.

Jest już popołudnie kiedy mijamy niewybitny grzbiet i nadal bez ścieżki schodzimy stromo w długą dolinę. Z grani widać, że ciągnie się aż do głębokiego kanionu, na którego dnie leży słynna Vardzia.

Na pograniczu Gruzji, Armenii i Turcji błyszczą ogromne jeziora. Nie sprawdzam, które jest które widzę tylko, że leżą na różnych wysokościach. Zatopione w półprzezroczystej mgle. Wiem, że koło nich przejdziemy, kiedyś, za kilkanaście dni.

W dolinie trafiamy na szałas. Mężczyźni liczą wielkie stado, owce przechodzą pojedynczo przez bramkę, psy patrzą na nas niepewne gryźć, czy nie gryźć… Czekamy, bo nie chcemy przeszkadzać. Dopiero kiedy stado odchodzi pasterze odwołują psy i jednocześnie zapraszają żebyśmy wpadli, „Wypijemy” reklamują się. Nie chcemy. Schodzimy w kierunku widocznej z daleka kapliczki, stogów siana poustawianych regularnie na łąkach, w stronę zieleni. Wieś wygląda biednie, kupy gnoju, rozjeżdżone koleiny w błocie, ruiny betonowych zabudowań. Opuszczony, zaniedbany kołchoz? Na schodkach siedzą panie. Zagaduję, ale trudno się porozumieć. Mówią z akcentem, inaczej wymawiają nazwy. Łatwiej w kolejnej wsi. Dwóch chłopaków goni stado krów. Zwierzęta próbują skręcić do rzeki, konie pasterzy są ruchliwe i szybkie, więc w pospiechu zamieniają z nami kilka angielskich słów i jeszcze kilka przy kolejnym spotkaniu. Stado rozbiega się, jedna z krów wykorzystuje chaos i zostaje na łączce koło nas. -Je plastikową butelkę!- krzyczy Jose jakbym umiała cokolwiek z tym zrobić. -Zjada butelkę!- wykrzykuję na zmianę po angielsku i po rosyjsku, pasterz podjeżdża zbyt późno i plastik znika w zadowolonej mordzie. Chłopak wzrusza ramionami, krowa wylizuje buźkę od czysta, Jose fotografuje wszechobecne śmieci.

Kolejnych ludzi widzimy na skraju kanionu. Gdyby nie woda być może poszlibyśmy górą w stronę Vardzi, ale źródło, które nam wskazują jest w dół i już nam się nie chce zawracać. Nie tyle źródło co poidło dla krów. Wypełniamy tam wszystkie butelki z nadzieją, że woda jest czysta. Plecaki robią się bardzo ciężkie. Droga opada łagodnie, przegapiamy miejsce gdzie można z niej zejść i iść łąkami. Kolejne trafia się w połowie zbocza. Skręcamy, znajdujemy płaską trawkę pod namiot. Obok rośnie kępa półsuchych krzaków. Zbieram patyki, wyłamuję uschnięte gałązki. Dobrze siedzieć przy naszym maleńkim ognisku pod ogromnym gwiaździstym niebem.

Share
Translate »