Gruzja Borjomi-Bakuriani

Nigdy wcześniej nie byłam w postsowieckim kraju. Nie znam wschodu. Przyzwyczajenie się do tego specyficznego klimatu zajęło mi kilka dni. Na początku troszkę to uwierało, nie wiedzieliśmy jak patrzyć żeby widzieć. Przylecieliśmy do Gruzji przypadkowo. Zdecydowało to, co zwykle- tanie bilety. Kiedy mąż zaproponował żebyśmy wyskoczyli razem na majówkę tradycyjne kierunki były już oblężone, a ceny poszybowały w kosmos. Zostało Kutajsi. Na lotnisku wsiedliśmy w Georgian Busa, zaopatrzywszy się wcześniej w gaz (w ich kasie biletowej). Mieliśmy też ulotki z lotniskowej informacji turystycznej (z mapkami w skali 1:350000) i mapę Borjomi Geolandu ( 1;50000) kupioną w Polsce. Z nieznanych mi powodów nie obejmowała Parku Narodowego Borjomi- Kharaguali, ale pokazywała jakieś inne szlaki.

Wysiedliśmy w Chaszuri, bo autobus nie chciał się zatrzymać wcześniej- w kasie nieprecyzyjnie podaliśmy nazwę przystanku. W ten sposób pominęliśmy jeden z widocznych na mapie szlaków. Zmęczeni i przyznam troszkę zagubieni, uwierzyliśmy, że przed nocą nie pojedzie już żadna marszrutka i wydaliśmy 30 lari na taksówkę do Borjomi. To oczywiście niedrogo (za ponad 30 kilometrów). Wysiedliśmy trochę za wcześnie, przeszliśmy przez przedmieścia i tuż przed zmrokiem wdrapaliśmy się na skarpę, gdzie jak sądziliśmy znajdziemy znakowany szlak. Zabiwakowaliśmy przy ruinie nigdy chyba nieskończonej kolejki, na górce z widokiem na całe miasto. Rano wróciłam do ostatniego domu po wodę.

Nie znaleźliśmy żadnych szlakowych znaków, ale szliśmy tak, jak pokazywała mapa, leśnymi drogami, grzbietem, lub tuż pod nim, gęstym lasem. Pogoda, czy raczej klimat zaskoczyły nas. Było chłodno, wiosna nawet mniej rozwinięta niż w Polsce. Na wysokości 1800 metrów lasy jeszcze bezlistne, kwitły prymulki i morza  niezapominajek. Mlaskało tłuste błoto. Zaraz po tym jak ugotowaliśmy  zupę z pokrzywy (na lunch)  minął nas uzbrojony człowiek. Jego pies długo snuł się za nami bojąc się podejść. Pozbyliśmy się go dopiero na wysokiej łące z dalekim widokiem gdzie jego pan na chwilkę zszedł z konia. Nieświadomi, że się zaraz zgubimy nie podeszliśmy i nie spytaliśmy o drogę. Dalej las zgęstniał, a drogi porozdzielały jak rzeki przy ujściu, zbladły i zatonęły w gąszczu. Ktoś chaotycznie, chyba nielegalnie wycinał las. Cześć pni pocięto, cześć wywieziono, niektóre leżały połamane, nawet zmurszałe. Dziwiło nas to, bo to przecież Park. Wielkie maszyny, zdolne wywlec taki ciężar wygniotły w lesie labirynt kolein. Nadal wierzyliśmy, że wiedzie nas szlak więc staraliśmy się trzymać jakiejś drogi i poddaliśmy dopiero odkrywając, że idziemy w stronę Borjomi!

Wróciliśmy i na przełaj, ufając już tylko kompasowi przeszliśmy lasem na wysoką grań. Doskonałe miejsce na biwak. Pod dostatkiem opalu, niedaleko prawie czystej wody- zarośniętego leśnego źródełka.

Używaliśmy kuchenki na chrust. Nie turystycznej- bo ta nie przetrwała Chile, poza tym gotowanie dla dwóch osób było na niej straszną mordęga. Ta pochodziła ze sklepu dla hobbystów, ważyła aż 400 g, ale dawała prawdziwy płomień i wymagała czyszczenia paleniska dopiero po ugotowaniu dużego garnka. Nie zawsze umieliśmy sobie poradzić z chrustem, niektóre patyki kopciły i  zwęglały się, ale mąż był zdecydowany zachować gaz na czas kiedy zostanę sama, więc dzielnie walczył okadzając przy tym całe połacie lasu. Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, że prawdopodobnie tylko to ocaliło nas od bliskich kontaktów z wilkami i niedźwiedziami.

Rano zeszliśmy wzdłuż niewyraźnej rzeczki i po kilku godzinach z labiryntu kolein wyłoniła się droga prowadząca do ładnej wsi- Tori. Tam pierwszy raz zobaczyłam zielone wzgórza, jeszcze w większości porośnięte lasem, ale miejscami już pięknie gołe. Dobrze się czułam na tych odkrytych polanach.

Tori wyglądało na bezludne, ale musiało tam mieszkać parę osób, bo widzieliśmy prosiaki i kury. Samochodowa droga odbija na grzbiet, przegapiliśmy to, ale w zamian trafiliśmy na leśną ścieżkę.  Biegła ciągiem polanek i doprowadziła nas do Bakurianis Andeziti. Przywitały nas ruiny. jakaś ogromna, niedokończona inwestycja- słupy z betonu, które z daleka wzięliśmy za akwedukt, porośnięte lasem dachy budowli- hoteli? magazynów? Dalej linia kolejowa, przy niej ruina fabryki. Padał deszcz,  drogami spływały strumienie błota. Troszkę się krępując weszliśmy pomiędzy bloki. Z każdego balkonu sterczała rura piecyka. Las rur. Plątanina kabli.  Zrujnowany dom kultury, opuszczona poliklinika. W końcu sklepik. Tam usiedliśmy. I zaraz poczuliśmy się jak  w domu. Ktoś znalazł dziewczynę mówiącą po angielsku. Mąż przypomniał sobie nagle rosyjski. Ktoś przyniósł z domu filiżanki i zsiadłe mleko. Okazało się, że we wsi mieszka Polak. Nie poznaliśmy go, ale pomachał nam jego wnuk- z urody bardzo gruziński.

Pożegnał nas sam Józef Stalin, pomalowany optymistycznie na srebrno, obsadzony narcyzami, ale ustawiony skromnie na pastwisku. W deszczu odeszliśmy gruntową drogą prowadzącą do Bakuriani i długo przed nocą rozbiliśmy namiot na wielkiej łące z widokiem na rząd ośnieżonych gór. Wystraszyła nas burzowa chmura, ale okazało się, że niepotrzebnie. Pogoda poprawiła się, niebo oczyściło. Długo siedzieliśmy patrząc na piękne widoki. Za nami świeciło wysypisko śmieci i czasem odzywał się pilnujący tegoż skarbu pies.

Bakuriani było w tak wielkiej kontrze do szumnego opisu z mapy, że poczuliśmy się zagubieni.  Kilka niepowiązanych z sobą narciarskich tras. Błoto, które zimą zapewne znika pod śniegiem. Chaos ruin, zaniedbanych gospodarstw i hoteli. Rozgrzebane budowy. Kilka dobrze zaopatrzonych sklepów, nieczynna kolejka linowa i informacja turystyczna z miłą, bardzo zmarzniętą dziewczyną i przypadkowym chłopakiem- Gruzinem, który  storpedował pomysł naszej dalszej wędrówki. -Gór Trialeckich nie da się ot tak sobie przejść. Jeśli już, to tylko z przewodnikiem. Pogubicie się, zabłądzicie, zginiecie… Bez GPS-a bez dobrej mapy, jeśli siądzie widoczność nie macie szans… Chłopak był naprawdę wzburzony, a kiedy pokazałam kompas wyszedł.

-wiecie, że numer ratunkowy to 112? -spytała nas lekko skonfundowana dziewczyna. Nie schodźcie z dróg. Tam są polne drogi, zawsze w końcu doprowadzą do ludzi. Macie zapas jedzenia, ciepłe rzeczy?

Żałuję, że nie wzięłam do niej żadnego kontaktu. Napisałabym, że wszystko ok.

Share

Gruzja

Gruzja nie mieści się w moim sposobie rozumienia świata. Wydaje się raczej stanem ducha niż krajem. Kulturowo jest mi bardzo bliska, znacznie bliższa niż zachodnia Europa, ale jest też tak niewiarygodnie od nas starsza, że nie wiem czy to co można wziąć za chwilowe niedomaganie, kryzys wywołany niedawną wojną, nie jest może zdobytą przez wieki mądrością i wiedzą jak niewiele potrzeba do szczęścia.

Mało wiem. Przez 10 dni przeszliśmy z mężem przez lasy na pobrzeżach Parku Narodowego Borjomi -Kharaguali i bezleśne wzgórza nad jeziorem Tabascuri do Vardzi. Przez kolejne dziesięć (już sama) próbowałam wrócić w te magiczne miejsca, ale rzeczywistość tak się zapętliła, że nie udało mi się nad nią zapanować. Byłam w klasztorze i na weselu, przegadałam dzień z oficerem sił specjalnych, który porzucił Rosję i dał się poranić za Gruzję, przez dwa dni szlam śladem niedźwiedzia, mieszkałam na hali z pasterzami, piłam kawę u Ormian, jadłam u Azejberjdżanów, nocowałam u Greczynek i Gruzinów, mokłam, marzłam i bałam się wilków. Trochę też mężczyzn, czasem niepotrzebnie. Gruzja jest piękna, ale najpiękniejsi w niej ludzie. Opiszę jak zwykle, chociaż na razie brakuje mi słów.  Na początek wybrałam kilka zdjęć. Borjomi, Bakuriani, Tabascuri, Achalkalaki, Vardzia i Achalciche.  Górska trasa chyba do powtórzenia, nie dla każdego, bo bez szlaków i znaków. Idąc myślałam, że mogłaby spodobać się Barsusowi, Pimowi… tym z Was, którzy lubią dzikość i samotność.

Share
Translate »