Chciałabym się zabrać za przerwaną relację, przygotowałam już nawet zdjęcia, ale jakoś mi to niechcący ucieka. Z jednej strony pisząc o górach odzyskuję spokój. Fajnie jest na chwilę znów zanurzyć się w tamtym (dla mnie cudownym) świecie. Wciąż pamiętam nie tylko obrazy, ale i wywołujący ciarki wiatr, przesuwającą się przed oczami mgłę, zapach rozgrzanych słońcem kozich bobków, smak niedogotowanego ryżu. Dźwięk osuwającego się pod nogami piargu. Śnieg w butach…
Z drugiej strony czasem wydaje mi się, że pisząc tylko i wyłącznie o górach żyję w wyidealizowanym, równoległym świecie. Może nie do końca dobrze robię tak bardzo odsuwając na margines ten świat?
Kilka ostatnich dni poświęciłam fotografowaniu Szczecina. Miasta gdzie mieszkam już od wielu lat, ale naprawdę nigdy go nie poznałam. Kiedy tu przyjechałam, tuż po studiach nie miałam na nic czasu, potem zajęły mnie ogród i góry. W efekcie tej niezamierzonej izolacji czuję się tak, jakbym mieszkała „nigdzie”. Rodzinna Warszawa też bardzo się już zmieniła i nie wywołuje żadnych sentymentów. Przypadkowy udział w maratonie przypomniał mi o innej niż góry przestrzeni. Na razie patrzę na miasto okiem obcego. Być może narażam na ryzyko swój spokój, ale to fotografowanie też mnie wciąga.
Największa różnica w sposobie postrzegania miasta i gór polega chyba na tym, że gór nie oceniam. Akceptuję w całości zarówno to jakie są, jak i sposób w jaki mnie traktują.
W codzienności jest całkiem inaczej, ale jeszcze nie rozgryzłam z czego to wynika :)