Trafił nam się bardzo piękny dzień. Bezchmurne niebo, ucichł wiatr.
Oznakowana pomarańczowo ścieżka biegła jeszcze kawałek wzdłuż rzeki, a potem przeszła przez most obok zaporowego jeziorka. Dalszy ciąg był mniej ciekawy. Szlak poprowadzono gruntową drogą, albo może to gruntową drogę poprowadzono szlakiem… Tak czy siak teren został nieco zdewastowany, a droga z całą pewnością ukrywała rurociąg- pewnie wodę dla Calenzany lub Calvi.
Stok powyżej nas pokrywały wyglądające jak zastygłe podczas wrzenia skały, a poniżej drogi ciągnęły się całe hektary arbutus undedo- czyli po polsku drzewa truskawkowego (lub chruściny jagodnej).
Najedliśmy się oczywiście jak bąki. Głównie ja.
Krzewy były jednocześnie obsypane owocami we wszystkich stadiach dojrzewania i kwiatami. Bardzo dekoracyjne i bardzo użyteczne rośliny. Jose był do nich przywiązany, chociaż nigdy nie widział jak rosną. Owoc poziomkowca występuje w herbie Madrytu- stąd nazwa madronia.
Szlak trawersuje nachylone na zachód zbocze, więc długo szliśmy w cieniu. Po kilku kilometrach wyszliśmy na pomniejszą gruntową drogę a potem na ścieżkę.
Wydostaliśmy się na słońce i zrobiło się bardzo gorąco. Niskie krzaki porastające skaliste wzgórze nie dawały ani odrobiny cienia, wiatr zamarł, nie było wody.
Myślałam że się ugotuję… z pomocą przyszła mi spódniczka, niezbyt praktyczna w kolczastych krzakach, ale nie miałam letnich spodni.
Troszkę lepiej zrobiło się na grani. Docierał tam lekki morski wietrzyk, chwilkę przedtem znaleźliśmy słabe źródło przy wielkim figowcu. Było też trochę fig, ale większość bardzo wysoko.
Kolejne źródło- wygodne i czyste jest już na GR20, chwilkę potem jak szlaki się łączą. Ścieżka schodzi zboczem do Calenzany widać całe niedalekie wybrzeże i ciągnące się w stronę l’Ile Rouse góry.
Spóźniliśmy się i sklepy były już zamknięte. Udało nam się kupić tylko ciastka i konfiturę z zielonych pomidorów z orzeszkami piniowymi- te rzeczy sprzedaje mała piekarnia. Przeczekaliśmy potem siestę na rynku w cieniu wielkich platanów.
Toaleta (jak prawie wszędzie we Francji) jest w merostwie na górnym obsadzonym palmami placu. O 15.30 zeszliśmy do sporego sklepu na dole miejscowości, zrobiliśmy duże zakupy, zjedliśmy i popakowaliśmy zapasy do okropnie teraz ciężkich plecaków.
Powlekliśmy się do góry GR20, niezbyt szybko, bo jedynym potencjalnym miejscem noclegowym wydawało nam się znane nam już dobre źródełko na GR-rze. To niedaleko mniej niż godzinę.
Mogliśmy znów obserwować zmierzch i świt nad północnym wybrzeżem. Warto było.
Rano spotkaliśmy jeszcze dwie osoby, chłopak i dziewczyna spali trochę poniżej Calenzany w krzakach, przyszli z wieczornego promu.
PS: tym razem szliśmy Mare a Monti Nord tylko kawałek, Resztę opisałam w kolejnej – styczniowej relacji.