Z Plateau Alzo prowadzą dwie ścieżki w dół doliny Restonica. Jedna, bardziej wydeptana schodzi na południe w stronę Corte druga, na północ w górę doliny. Poszliśmy tą drugą.
Chmury kłębiły się i rwały na szczytach. Co jakiś pojawiał się jakiś (niemleczny) widok. Zwykle piękny.
Druga strona doliny to urwiste i niedostępne skały. Nie prowadzi tam żadna ścieżka, a w każdym razie nic nie zaznaczono na mapie.
Nasz szlak schodził dość łagodnym trawersem, a niżej przeszedł w szybko opadający zygzak.
Widzieliśmy już dno doliny, ale chociaż jest tam droga nie było śladów cywilizacji. Dopiero z bardzo bliska zobaczyliśmy jakiś pojedynczy samochód i krótki fragment schowanego w lesie asfaltu. Mniej więcej w tym miejscu ścieżka rozwidla się. Główny szlak schodzi do szosy, a w prawo w kierunku końca doliny odbija słabo widoczna dróżka. Jest niejasny drogowskaz na Plateau Alzo, ale łatwo go minąć nie widząc związku z odgałęzieniem. To kamienisty teren, w którym niemal nie ma śladów chodzenia. Szlak trzyma się potem trawersu nie zbliżając się bardzo do szosy. Niżej idzie się gęstym lasem wzdłuż rwącej górskiej rzeczki. Ładna prawie płaska trasa. Niestety zaczęło mżyć, a potem padać. Na granicy lasu wyszliśmy na szosę, która okazała się dość starą i raczej podrzędną drogą. Przeszliśmy przez most i szliśmy dalej ścieżką, chociaż rozsądniej było chyba zostać na asfalcie.
Nie ma drugiego mostu, a przejście przez rzekę może być nieco ryzykowne. Są znaki pokazujące gdzie skakać przez nurt, ale w deszczu skały były oślizłe, my obwieszeni pelerynami i ciężcy. Na szczęście udało się nam.
Po drugiej stronie rzeki, była jeszcze otwarta bergerie. Wypiliśmy kawę, pogadaliśmy, a potem kupiliśmy niesamowicie śmierdzący ser (pyszny). Miło było siedzieć pod daszkiem i słuchać korsykańskiej muzyki. Wszyscy jej tu słuchają. To rzewne, romantyczne ballady przypominające troszkę katalońskie wyzwoleńcze pieśni. Idealne przy tak nastrojowej pogodzie.
Gospodarz siedział przy tym samym stole (długi, drewniany, jak to na hali), rozmawiając z dwójką przyjaciół. Dowiedzieliśmy się żeby uważać, bo listopad to już prawie zima. Panowie pokazali nam listopadowe (całkiem białe) zdjęcia okolicy. Koniec lata- podkreślili. W każdej chwili może spaść śnieg. Nie bardzo mieliśmy ochotę na namiot. Nie wysechł jeszcze po poprzedniej nocy. Jose nie chciał, ale ja spytałam gdzie tu się można przespać. Pasterz pokazał nam na mapie wyżej położoną bergerie. Powiedział, że jest prywatna, ale właściciele nie zamykają jej na zimę. Można tam wygodnie spać.
Tak też zrobiliśmy, To około pół godziny wyżej. Jest kilka rozsianych po zboczu szałasów. Gdybyśmy nie wiedzieli, że mogą być otwarte, nie sprawdzilibyśmy. Pierwszy, największy był solidnie zamknięty. Dosłownie zlewał nas deszcz, więc wspięliśmy się jak najszybciej na zbocze i rzeczywiście znaleźliśmy miejsce do spania. Nie był to Hilton, ale było sucho. Pięknie wyglądały ściany doliny we mgle, na tle ociekających drzew. Byliśmy wdzięczni za gościnność Korsyki. Faktycznie dobrze nam się tam spało.
Rano chmury opadły. W dole zobaczyliśmy pusty parking i koniec bezludnej drogi,
W górze pojawiły się pięknie oświetlone skały piętrzące się nad Lac Melo- jednym w największych korsykańskich jezior. Spakowaliśmy się szybko (namiot tym razem wysechł) i pobiegliśmy nad staw ciekawi porannych widoków. Są dwa warianty drogi, jeden (prawy) wymaga odrobinki wspinaczki, ale to nic trudnego. Drugiego nie sprawdziliśmy, ale jest bardziej popularny. Szlak dość mocno wydeptano.
Warto zobaczyć Lac Melo o świcie.
Mieliśmy wielkie szczęście do pogody. Cudowna widoczność, krystaliczne zimowe powietrze. Żal nam było stamtąd odejść. Latem pewnie kłębi się tam tłum, jak nad Morskim Okiem, w listopadzie byliśmy całkiem sami. Dopiero podchodząc nad kolejne jezioro- Lac Capitelo zauważyliśmy, że na przeciwległym brzegu jest schronisko. Typowe korsykańskie, chyba parkowe. Jose zajrzał, było otwarte, wygodne prycze, jadalnia i gaz. Nie wiedzieliśmy dalszego pasterz nam o nim nie powiedział. To nie był pierwszy raz kiedy odnieśliśmy wrażenie, że Park Narodowy i Korsykanie niekoniecznie bardzo się lubią.
Lac Capitelo jest równie piękne, ale ma typowo wysokogórski charakter. Spotkaliśmy tam samotnego pana, a w tyle za nami usłyszeliśmy jakąś podchodzącą grupę. Koniec samotności. To zbyt popularne miejsce, żeby na długo zachować je tylko dla siebie.
Teren nie do końca zgadzał się z mapą. Zgodnie z nią mieliśmy nadzieje przejść przez grań w nieznanym mi i dzikim miejscu. W rzeczywistości znaleźliśmy tylko ścieżkę wspinającą się do GR-u. Oznakowaną, ale nie zaznaczoną na mapie.
Nie wybrzydzaliśmy, bo pogoda się szybko psuła. Zachmurzyło się i zaczęło lekko mżyć.
Na szczęście nie rozpadało się. Wdrapaliśmy się na bardzo stromą i raczej niełatwą szczerbę w ostrej grani udekorowaną tabliczką z napisem Breche de Capileto i strzałką Corte. W przewodnikach Breche de Capitelo to inna, wyższa i położona bardziej na wschód przełęcz. Na mapie też jest galimatias. Tak czy siak GR20 jest świetnie oznakowany, więc nie mieliśmy wątpliwości gdzie iść. Mocno wiało. Poszliśmy w stronę Refuge Manganu. Pamiętałam ten szlak z lata, to odcinek, na którym wisi kilka łańcuchów i co jakiś czas trzeba użyć rąk. Fajnie tam było bez letniego zamieszania i tłumów. Tylko mnóstwo drobnych śmieci poupychanych pod kamieniami zdradzało jak wielki panuje tu latem tłok.
Dolina Restonica to jedna z perełek Korsyki. Znakowany szlak prowadzi aż od Corte. Nie watro się martwić szosą. Ścieżka idzie wyżej i pozwala oglądać piękne i nieskażone cywilizacją widoki.