Byliśmy blisko Col de Verde. Rano szlakiem przebiegło dwóch biegaczy, ale nie zauważyli nas.
Szybko zeszliśmy na polną drogę, i wkrótce potem na przełęcz- zejście zajęło ze 45 minut.
Po drugiej stronie szosy szlak wspina się kawałek przez las, a później wychodzi na ciąg polanek. Pod skałami po prawej jest źródło.
Dalej znów ciągnie się las, a pod granią szlak wdrapuje się na strome, odsłonięte zbocze.
Zwykle widać stąd płaskie wybrzeże ciągnące się aż do Solenzara, teraz zobaczyliśmy inne morze. Bardzo wiało, więc z przyjemnością schroniliśmy się w Refuge Prati, żeby zjeść.
Ugotowaliśmy soczewicę i usmażyliśmy borowiki.. W ścianie była dziurka z napisem 1,5Euro za gaz- wrzuciliśmy i starannie zamknęliśmy za sobą drzwi. Tylko to jedno schronisko prosiło o zamkniecie też zewnętrznego pozbawionego okien skrzydła (w innych te skrzydła zablokowano w pozycji otwarte). To miejsce jest okrutnie wystawione na wiatr. Prawdziwy wygwizdów.
Było jeszcze wcześnie poszliśmy dalej sądząc, że może uda nam się dojść aż do kolejnego schronu. Taki, a nawet jeszcze dłuższy, (bo zaczęliśmy wcześniej) fragment pokonaliśmy kiedyś bez problemu latem, teraz szło nam znacznie wolniej ze względu na bardzo silny wiatr.
GR20 biegnie na tym odcinku odkrytą granią, a wichura szarpała i próbowała nas zwalić z nóg.
Wiało mocniej niż na Monte Renoso, wysokie początkowo chmury zaczęły o nas zahaczać, momentami widzieliśmy tylko na kilka metrów.
Czasem troszkę błądziliśmy, ale raz na jakiś czas pojawiał się widok z obu stron grani fascynująco piękny.
Szlak nie jest trudny na kawałkach biegnie przez płaskie płyty, być może przykre jeśli oblodzone, teraz przyjemne, bo ukryte po zawietrznej stronie grzbietu.
Ścieżka jest wydeptana i świetnie oznakowana, gubiliśmy się co jakiś czas tylko dlatego, że wydeptano wiele wariantów.
Woleliśmy te pod granią, bo na samym szczycie nie dawało się ustać.
Zachodnia strona była cała porośnięta lasem. Z góry widzieliśmy kilka placków pożarów- jak nam się wydaje wcale nie samoistnych tylko pomagających hodowcom w utrzymaniu pastwisk w stanie niezadrzewionym, lub powiększenie ich.
Przed zachodem słońca dotarliśmy tylko do Bocca Laparo.
Troszkę niżej po wschodniej stronie, niedaleko szlaku Mare a Mare na mapie zaznaczono schron. Zeszliśmy tam. Początkowo wzdłuż pomarańczowych znaków przez bukowy, pogięty przez wichury las. Przy bardzo ostrym zejściu obok grupki wielkich skal na kamieniu znaleźliśmy zarośniętą mchem strzałkę- Refuge. Wskazywała w lewo w gęsty las. Nie widać ścieżki, ale jest kilka kopczyków. Nie mieliśmy już wody więc nasza motywacja żeby znaleźć schron rosła z minuty na minutę. Prawie biegliśmy, na tyle na ile się dało w okropnie stromym i zasypanym leśną ściółką podłożu przez jeżyny w gąszczu bukowych pni.
Wyszliśmy wprost na blaszany dach. Chwila napięcia- czy aby otwarte…?
I chwila ulgi, jest prycza, jest stół, był nawet gaz. Laparo to prywatna i bardzo skromna chałupka. Kartka na ścianie prosiła o wrzucenie do skrzynki 5 Euro (lub zostawienie czeku w merostwie na dole). Fundusze były potrzebne na remont dachu. Wrzuciliśmy je oczywiście. Dobrze było schronić się pod ten dach.