<—To ostatnia relacja z listopadowej Korsyki zależało mi żeby ją skończyć przed wyjazdem więc postaram się streszczać.
Rano padało i mocno wiało. W dziennym świetle zobaczyliśmy, że nasza altanka nie jest wcale samotna, obok było coś w rodzaju schroniska, dalej za zakrętem kolonia kempingowych domków- Bergerie Basseta. Nie zajrzeliśmy tam. Ubrani w nieprzemakalne spodnie i peleryny poszliśmy dalej GR20. Szlak wił się przez las i łąki. Niewiele widzieliśmy we mgle.
Przed południem dotarliśmy do skrzyżowania z drugą, główną odnogą GR-u przy Bergerie Pedrinelli. To zabudowania z dużą salą -pewnie letnią restauracją. Otwarte były tylko toalety i mała komórka na cement. Wcisnęliśmy się tam i postanowiliśmy chwilkę poczekać. Może przestanie lać…?
W kanciapce był stolik, porozwieszaliśmy płaszcze, rozłożyliśmy sobie jakieś jedzenie i jeszcze zanim zaczęliśmy marznąć, światło otworu (nie było drzwi) zasłoniły nam dwie męskie sylwetki- znajomi żołnierze z Izralea. Już całkiem mokrzy.
Poczęstowaliśmy ich słodyczami, a potem przestraszyliśmy, że nam wszystko zjedzą (musieli być strasznie głodni). Nie siadali i nawet nie zdejmowali plecaków. Byli mokrzy wiec nie mogli długo stać. Poszli dalej, a my poczekaliśmy jeszcze pół godziny. Nie poprawiało się. Lało coraz bardziej. Ubraliśmy się w nasze peleryny, sfotografowaliśmy w ociekającym wodą lustrze, i wyszliśmy na ulewny deszcz.
Chwilkę potem minęło nas kilka kładów. Kierowcy pozdrowili nas. -Gratulacje- krzyczeli w wichurę i deszcz. Miałam ochotę zapytać skąd jadą, ale w tą pogodę to byłby nonsens. Byłam ciekawa, bo od popołudnia poprzedniego dnia byliśmy poza zasięgiem mapy. Być może był gdzieś jakiś skrót lub obejście. Przydałby się. Ścieżka zeszła z polnej drogi rozmytej i rozjeżdżonej w gęste błoto i zaczęła się wspinać na zbocze. Wiało upiornie i coraz częściej musieliśmy się łapać rękami ziemi żeby ustać nawet na prawie płaskim. Porywy wichury szarpały naszymi płaszczami i wywracały nas co jakiś czas. Nie fotografowałam, bo nie dało się już. Starałam się utrzymać na nogach i nie zgubić słabo widocznej ścieżki. Wyżej zrobiło się jeszcze gorzej, wyszliśmy ponad zasłaniający nas troszkę grzbiet. Posuwając się powoli prawie na kolanach zobaczyłam w niskich krzakach jaskrawą plamę. Podpełzłam i wyciągnęłam zakleszczony pokrowiec na plecak- znajomy, pewnie jednego z chłopaków. Teraz już im wszystko zmoknie pomyśleliśmy.
Zabrałam pokrowiec z myślą, że ich jeszcze spotkamy, ale nie udało się. Czym wyżej tym było trudniej. Deszcz zamienił się w siekący po oczach lód. Wywracaliśmy się prawie co chwilkę. Byliśmy niemal kompletnie mokrzy. Podpełzliśmy jednak aż pod grań. Na szczycie poddałam się. Wichura wyła. Nie można było nawet oddychać. Jose trzymał się i chyba dalby jeszcze radę iść. Ja prawie oślepłam od siekącego lodu. Twarz mi opuchła, oczy łzawiły, wichura dusiła mnie, woda lejąca się po zboczach wlewała mi się w rękawy i do butów. Ręce zesztywniały. Temperatura spadła tak, że mokra peleryna zaczęła zamarzać. Trudno to przedstawić w słowach. Walczyliśmy o każdy metr i chyba też o przeżycie. Jeden fałszywy krok, jedno drobne skręcenie nogi i gdybyśmy utknęli na noc nie uratowalibyśmy się. Policzyłam, że idziemy już kilka godzin, a do zmroku zostały tylko 3. Nie rozumieliśmy się, wiatr zagłuszał każdy dźwięk, łopotały oblodzone peleryny. Mieliśmy za duże opory. Żeby iść szybciej musielibyśmy zdjąć płaszcze i przemoczyć wszystkie nasze rzeczy. Wiedziałam, że zejście z Monte Includine jest strome, temperatura spadała bardzo szybko, zmywane deszczem zbocza już też marzły.
Przekonałam Jose, że wracamy. W dół szło nam odrobinkę szybciej, ale i tak ciągle wywracał nas wiatr. Martwiliśmy się o chłopaków. Nie mieli nawet dobrych kurtek, szli w jakiś pozbawionych kapturów softshellach, teraz już bez osłonki jednego plecaka… Było za późno żeby mogli wrócić, zresztą nie mieli ani namiotu, ani gazu, ani nawet zapasów dobrego jedzenia. Widzieliśmy tylko zupki w proszku. Malutkie plecaczki, cienkie śpiworki…byli całkowicie zależni od schronisk. Na lekko szli szybko, znacznie szybciej od nas więc mieliśmy nadzieje, że zdążą.
Czym niżej tym było cieplej, a w osłonie drzew spokojniej. Koło czwartej doszliśmy do Refuge Matalza. Schron okazał się kamienną stodółką obok kościoła. Przez drewniane i bardzo nieszczelne drzwi wylewała się woda. Zajrzeliśmy jednak do środka licząc na kominek. Nie odkryliśmy skąd tak okrutnie ciekło, winien był chyba prawie poziomy deszcz. Na betonowej podłodze nie było ani jednego suchego kawałka , a oprócz tej zmywanej deszczem posadzki w schronie nie było już całkiem nic. Wróciliśmy na szlak i przechodząc w bród wezbrane potwornie strumienie, teraz wypełnione kakaowym błotem doszliśmy z powrotem do Bergerie Basseta. Teraz zajrzeliśmy do domków… Jeden z nich był otwarty!
Altankę wypełniały piętrowe łóżka, a w szafie znaleźliśmy ciepłe, wełniane koce. Byliśmy za to bardzo wdzięczni.
Przemokliśmy do suchej nitki,. Płaszcze podwiewały i woda dostała się dosłownie wszędzie. Ja miałam suchy kawałek stanika (5×5 cm), mniej więcej na środku, a Jose zupełnie nic. To wtedy odkryłam, że jest mi cieplej w samym mokrym powerstretchu niż w mokrym powerstretchu na mokrej grubej wełnie. Mieliśmy plastikowe worki w plecakach, ale i tak nie wszystko ocalało. Koce były błogosławieństwem zwłaszcza, że ani na chwilkę nie przestało wiać. Porozwieszaliśmy wszystko na poręczach łóżek, a kiedy wyszłam na chwilkę żeby wylać wodę z pokrowca chłopaków wichura wyrwała mi go i odleciał. Poczuliśmy się tak jakby to chłopakom coś się stało. Okropnie.
Rano okazało się, że już nie pada, ale za to jest spory mróz. Pomarańczowa kapa zawiesiła się na pomoście obok sąsiedniego domku. Spakowałam ją z prawdziwą ulgą. Ubrani w kurtki puchowe (tylko to było względnie suche), spróbowaliśmy jakoś wrócić do głównej drogi (ale wzgardziliśmy najszybszym pewnie asfaltem).
Góry pokrywał śnieg. Szliśmy tą samą drogą, którą przeszliśmy wcześniej w ciemności, z tym, że teraz z wielkim trudem pokonaliśmy bardzo wezbraną rzekę. Kamienie były zalodzone. W lesie huczała wichura. Na szczęście przypadkiem spotkany myśliwy pokazał nam miejsce gdzie da się najłatwiej przejść. To uzmysłowiło nam, że to wolny dzień. Był 11 listopada.
Udało nam się odnaleźć schodzącą w dół ścieżkę, ale przez pomyłkę (nadal byliśmy poza mapą) zeszliśmy do Zicavu, a nie do Cozzano jak planowaliśmy. Jedyny plus trafiliśmy na otwarty sklep. Nie był prądu. Wiatr zerwał trakcję.
Poszliśmy dalej drogą, doszliśmy do Cozzano (jest tam gite, a raz dziennie – rano- odjeżdża autobus do Ajaccio).
Nie chcieliśmy jeszcze schodzić z gór, więc zatrzymaliśmy jedyny jadący samochód. Myśliwy podwiózł nas na Col de Verde. Na mapie był stamtąd leśny szlak prowadzący do Ghisoni- nie najgorszy na ten upiorny wiatr, bo osłonięty.
Szliśmy długo wzdłuż potoku co jakiś czas przecinając szosę. Za zabudowaniami Maison Forestal znaleźliśmy nawet jakiś znak i daliśmy się mu skusić, chociaż myśliwy (po francusku, więc nie byliśmy pewni) ostrzegał żeby dalej iść szosą.
Nie posłuchaliśmy go. Doszliśmy prawie do miejscowości i ponieważ zapadł zmrok przenocowaliśmy w naszym namiocie. Rano nie daliśmy rady sforsować bardzo wezbranej rzeki. Nie ma tam mostu. Szlak da się przejść tylko przy małej wodzie może stad nazwa -Rivu Secu. Wróciliśmy szukając jeszcze możliwości przejścia pojedynczo przez każdą odnogę, ale zaczęło padać i poddaliśmy się. Zawróciliśmy tą samą drogą.
Wróciliśmy na szosę i dwaj myśliwi podwieźli nas do miasteczka.
Potem przeszliśmy ponad 20 km asfaltem. Nic nie jechało.
Od Bocca di Sorba mieliśmy już przez cały czas w dół. Kilka kilometrów dalej zatrzymał się jakiś samochód. Miły pan w białej koszuli podwiózł nas na stację w Vizzavona 5 minut przed odjazdem ostatniego pociągu. Hotele w Bastii były już całkiem puste, obsługa nie wyganiała nas jak poprzednio, a ceny drastycznie spadły. Rano obeszliśmy miasteczko i wsiedliśmy na popołudniowy prom.
Kiedy słońce zaszło, a krwistoczerwona Korsyka rozmyła się w mroku zeszliśmy do restauracji na kawę i dosłownie zderzyliśmy się z dwoma izraelskimi chłopkami.
-Żyjecie! – krzyknęliśmy jednocześnie ku zdziwieniu innych pasażerów.
…Wiedziałem, że jeśli nie wyrzucisz tego pokrowca, to jeszcze się kiedyś spotkamy- oznajmił z dumą proroka Jose.
We Włoszech dowiedzieliśmy się, że huragan pustoszy Sardynię.
straszna i piękna opowieść. Byłem na Sardynii parę dni wczesniej nim huragan dotarł na Sardynię, a więc w czasie, gdy walczyliście z górami korsykańskimi. Góry na Sardynii budzą respekt nawet przy w miare sprzyjajcej pogodzie (a to chyba podobny kaliber co korsykańskie). Podziwiam, nie tylko za ten wpis. Pozdrowienia z Krakowa
Góry Sardynii są też bardzo piękne. Widziałam je niestety tylko wiosną, ale może to jeszcze nadrobię :)
Dzięki!
Ale opis.
Trochę mi brakowało tej wichury na zdjęciach. ale tak jak piszesz, nie mogłaś fotografować gdy byliście blisko grani.
Szliście według mapy?
Też miałem kilka takich momentów w górach różnych świata, w Alpach, Tatrach, Bieszczadach. uczucie jakie przetrwanie pozostawia jest niesłychane. Uświadamia tak wiele.
(przydałoby się tu więcej komentarzy, tekst jest bardzo ciekawy)
Tomek
Mapy też się nie dało wyjąć, porwałoby ją. Szliśmy na oko, szukając znaków lub ścieżki. O wyjęciu aparatu nie było nawet mowy, zamókł chociaż był zawinięty w foliowy worek i w torbie schowanej pod pelerynę. Wszystko nam wtedy zamokło.
Fajne zdjęcia i ciekawy tekst – dobrze się to wszystko komponuje razem ;)
miło mi :)