Zejście do Innerdalen wydawało się szybkie i proste. Tak wyglądało na mapie, w rzeczywistości to długa, bardzo stroma ścieżka przedzierająca się w dolnych partiach przez gęsty las. Upał. Błoto. Silne słońce. Przy schronisku okropny tłum. Wyżej już tylko trochę spacerowiczów wdrapujących się na piętro doliny wzdłuż wielkiego wodospadu. Potem grupki wędkarzy uciekających w popłochu przed burzą. Zachmurzyło się w mgnieniu oka, bez ostrzeżenia. Zdążyliśmy wbiec pod skąpy dach schowanego za górką schroniska klubu wysokogórskiego (zamkniętego oczywiście). Po godzinie poszliśmy dalej, bo burza zmieniła się w zwykły deszcz, a dach i tak ochraniał tylko plecy. Rozbiliśmy namiot dwie godziny dalej, obok kolejnej zamkniętej chatki.
Nocą padało, ale rano pojawiły się przebłyski słońca. Przez całe zejście podziwialiśmy kotłowisko chmur w głęboko wciętej dolinie. Wszędzie wokół góry były jeszcze ośnieżone. Na najwyższej w masywie -Trolli, którą minęliśmy w czasie burzy siedziała lodowa czapa (a to tylko 1850m npm), po drugiej stronie w parku Dovrefjell pośród pasów śniegu błyskały jakieś lodowce. Dolina sięga niedalekiego już fiordu. Żeby tam dojść trzeba by jednak zejść z Innerdalen wprost w dół i potem długo wlec się jakąś drogą. Nasza trasa prowadziła na parking koło Ericshytte, ale ponieważ na końcu poszliśmy jakimś wariantem wylądowaliśmy wprost na szosie. Machaliśmy uparcie (i bezskutecznie) przez pół godziny. W końcu zatrzymał się nam autobus chociaż to raczej nie był przystanek… zresztą kto wie :).