Po pięknej białej nocy nastał szary świt. Wiało okrutnie, było lodowato. Na szczycie, z pozoru bardzo bliskim (w rzeczywistości odległym o prawie dwie godziny) wichura dosłownie zwalała z nóg. Wejście i zejście są strome, ale łatwe. Wielkie, w miarę stabilne głazy. Niezbyt urodziwe. Za to widoki, pomimo złej widoczności cudne, chociaż ich podziwianie niemal niemożliwe. Uciekaliśmy stamtąd lekkim kłusem, bojąc się nadchodzących chmur. Wiatr siekł po oczach lodem, wierzchołek, z którego już na szczęście zeszliśmy szybko zakryła mgła. Schowaliśmy się na chwilkę (tyle żeby ugotować) w zabytkowym kamiennym schronie z 1882 roku- przodku luksusowych schronisk DNT. Przypominał nasze pirenejskie cabany, z tym że chyba nikt już o niego nie dbał. Dach pełen dziur, urwane drzwi. Ściany ozdobione napisami wydrapanymi przez każde z pokoleń. Padało niegroźnie więc nie siedzieliśmy długo. Zeszliśmy słabo widoczną ścieżką na dno doliny Langlupdalen i zawróciliśmy na zachód, mając zamiar zdobyć też najwyższy w tym masywie Rondslottet. Doszliśmy tylko w pobliże i wichura z deszczem pokonały nas. Rozbiliśmy namiot w jakimś okrutnie wietrznym miejscu i przez całą noc trzymaliśmy- niestety nie kciuki tylko szpilki- żeby tropik nam nie odleciał.