Zejście do Arentzbu nie było tak szybkie jak się spodziewałam. To podmokły, poprzecinany strumieniami teren. Przełażąc przez jedną z rzeczek spotkałam dwóch młodych Holendrów (z wędką), pogadaliśmy chwilkę. Pół godziny później minęłam też wystraszoną Niemkę. Szła bez plecaka, powiedziała, że się tylko trochę pokręci i nie odejdzie daleko od schroniska. Wszytko jej się tam wydawało przerażające i dzikie. Mój widok chyba ją troszkę pocieszył. Była w górach pierwszy raz sama, więc wyrecytowałam jej jednym tchem większość niezawodnych porad, którymi Was uraczyłam w pierwszych wpisach tego bloga. Rozbawiła mnie stwierdzeniem- przechodzić rzekę w sandałach? Nikt mi o tym nie powiedział! Mam nadzieję, że jakoś dała radę.
Na wysokości schroniska jest most, dalej szlak schodzi w bardzo mokrą dolinę wzdłuż rozlewisk rzeki i stawów. Po drodze widziałam jedną z antycznych pułapek na renifery- na zdjęciu powyżej.
Zrobiło się strasznie gorąco. Upał, wilgoć, gęste krzaki. Potem niespodziewanie bardzo strome i słabo oznakowane podejście. Kilkaset metrów w górę ( nie ma wody), a za tym piękny, nagrzany stawek. Oczywiście zrzuciłam ubranie i hyc… a tu niespodzianka. Bagniste, bardzo miękkie dno. Po kolana. Urwało mi pasek od sandała. Przywiązałam sznureczkiem, wytrzymał. Wykąpana wysuszyłam się na słońcu w osłoniętym zacisznym grajdołku. Nie zauważyłam burzowej chmury.
Ulewa dorwała mnie kilkaset metrów dalej. Temperatura spadła z 30-tu paru stopni do kilku. Padał grad. Moja spódniczka- ratunek przed upałem zmokła i kleiła mi się do nóg. Z peleryny lało się strumykami do butów. Nie doceniłam chmury i nie założyłam nieprzemakalnych spodni. Naprawiłam to z godzinę dalej nad rzeką. I tak trzeba się było rozebrać. Zmętniały od deszczu strumień dał się pokonać dopiero kilkaset metrów powyżej miejsca gdzie go przecinał szlak. Pogoda nie poprawiła się już , ale grzmoty ucichły, a deszcz stopniowo przechodził w mżawkę. Wieczór był ładny, suchy i kolorowy. Znalazłam piękne i miękkie miejsce na górce pełnej kremowych porostów. Mokrych, ale nie bagnistych. Byłam zmęczona. To długi dzień pełen skalistych wymagających kluczenia miejsc i płatów śniegu. Szlak przechodzi przez wielką i wezbraną rzekę (letni most pozwala przejść największy nurt, dalej trzeba skakać), trawersuje urwisty brzeg wielkiego jeziora Lerivatnet, przecina skalisty grzbiet i zbiega łagodnie wzdłuż polodowcowych stawów. Śnieg bywa miejscami bardzo stromy, a ścieżka niewidoczna. To chyba nie jest popularna droga. Łatwiej jest zejść z Arentzbu przez Morkrisdalen.
Nocowałam nad jeziorem Gravadalsvatnet dokładnie na końcu mapy Jostedalsbreen obejmującej też Breheimen (chyba właśnie przez nie przeszłam). Dalej zaczynało się Sognefjell (już na mapie Jotunheimen)- czyli zupełnie inna bajka.
Przepiękny autoportret! Dzięki!
zaraz po wyjściu z kąpieli błotnej :)