Kawałeczek za Serriera ścieżka rozwidla się. Krótszy wariant prowadzi wysokim grzbietem bezpośrednio do Galerii, drugi trzyma bliżej wybrzeża schodząc do morza w Girolata. Wybraliśmy ten dłuższy. Ścieżka wiła się po pastwiskach i rzadkich laskach. Co jakiś czas pojawiał się widok na morze, mijaliśmy mnóstwo drzewek pełnych dojrzałych owoców poziomkowców. Ociepliło się, ale w cieniu utrzymywała się piękna rosa. Po drodze jest ładna górska rzeczka- wykąpałam się tam i umyłam włosy. Wcale nie było zimno, pomimo tego, że to przecież styczeń! Posiedziałam potem jeszcze chwilkę, chociaż Hania i X już poszli. Szkoda mi było odchodzić. Wynurzający się z cienia strumyk parował, a pokryte kropelkami rosy mchy i zioła wyglądały magicznie. Byłam pewna, że to bezludne miejsce (przed chwilką swobodnie kąpałam się nago) i trochę się przestraszyłam kiedy z chaszczy wynurzył się niespodziewanie myśliwy uzbrojony w wielkie lornetki. Psy tegoż pana minęły mnie jednak obojętnie, a facet (wyjątkowo uprzejmie) pozdrowił i życzył hmm…pięknych widoków!
Koło południa dotarłam do Curzu doganiając po drodze Hanię. X wysłał nam SMS, że czeka w gite. Okazało się, że mili ludzie, którzy na chwilkę otworzyli bar upiekli mu tam świeże bułeczki. Hania zamówiła jeszcze kilka, a ja naładowałam jedną baterię i wtłoczyłam troszkę prądu do drugiej. Posiedzieliśmy chwilkę na słońcu, pijąc piwko (cywilizacja ma czasem trochę uroku), wyrzuciliśmy śmieci, a potem zaczęliśmy podchodzić (kawałek trzeba zawrócić) w kierunku Bocca a Croce. Wiedzieliśmy, że nie pokonamy kolejnego odcinka- do Girolaty, ale mieliśmy namiot i nadzieję, że znajdziemy jakieś płaskie miejsce.
Ten odcinek Mare a Monti jest wyjątkowo piękny. Ścieżka wdrapuje się na grzbiet, a potem schodzi ostrą (na kawałku nawet eksponowaną) granią na przełączkę, którą asfaltowa szosa przebija się wzdłuż urwistego w tym miejscu wybrzeża. Poniżej leżało małe, wieczorem pięknie oświetlone miasteczko, a na samej przełęczy wielki i o tej porze roku pusty parking z okazałym zakazem rozbijania namiotów. Był też zamknięty bar ze sporym zadaszonym tarasem. Przenocowaliśmy tam bez namiotu. Bocca a Croce jest raczej nisko, daszek zabezpieczał przed wiatrem i przed ewentualnym deszczem. Jedyną niedogodnością był brak naszego codziennego ogniska- nie chcieliśmy rozpalać w sąsiedztwie drewnianego budynku. Taras świetnie się za to nadawał do dosuszenia wilgotnego od porannej rosy namiotu. Wodę pobraliśmy sobie z kranu w pobliskim zabudowanym deskami zbiorniku- zaznaczonym na naszej mapie. Nie było zimno, a nocne widoki na morze, Calanche de Piana i rozrzucone po górach wioseczki wydawały mi się bajkowe. Długo łaziłam po nocy fotografując, lub próbując fotografować. Ustawiałam ostrość, zostawiałam aparat w statywie na poboczu szutrowej drogi i włóczyłam się kilkanaście minut w ciemności, ciesząc się potem z widoku czerwonej lampki- bez niej nigdy bym swoich zabawek nie znalazła! Ostatecznie zdecydowałam się położyć dopiero kiedy sierp księżyca chował się już za granią, a pogłębiające się z chwili na chwilę cienie zaczęły mnie lekko przerażać. Hania i X dawno spali. Po tarasie kilkukrotnie przesunęły się światła przejeżdżającego szosą samochodu. Obudził mnie wiatr. Tuż przed świtem.