Kilkadziesiąt minut poniżej naszego biwaczku leżało małe zaporowe jeziorko. Widzieliśmy je z góry i nawet mieliśmy zamiar dojść tam jeszcze przed nocą, ale zmrok dopadł nas wcześniej niż planowaliśmy. Jeziorko zaczekało do rana. Okazało się, że dobrze, bo nie było nad nim ani skrawka miejsca pod namiot. Wyszłam na chwilkę na tamę, żeby zrobić zdjęcie, a kiedy wróciłam Hania i X zniknęli już w gęstym lesie. Szlak przekraczał rzeczkę i wbijał się w gąszcz, ale po drugiej stronie ciągnął się wygodny trakt prowadzony po szczycie kanału. Pomyślałam, że moi przyjaciele na pewno poszli tak jak trzeba (czyli szlakiem) , ale po chwili zobaczyłam ich na kanale. Szli szybko. Zanim udało mi się ich zawołać byliśmy już za daleko żeby wracać. Na migi ustaliliśmy, że spotykamy się w Galerii, po czym ja skręciłam w wąwóz po lewej, a oni zostali na stoku po prawej. Rzeka w międzyczasie weszła w kanion.
Jak się wkrótce okazało moja droga była znacznie dłuższa. Znakowana pomarańczowo ścieżka wyprowadzała na szosę, mijała gite, a potem wlokła się kilka kilometrów wśród luźnych zabudowań. „Swoich” znalazłam w barze. Obok był dobrze zaopatrzony sklep, oprócz tego w Galerii była jeszcze poczta i urząd miejski bez toalety. Nie było jej też w barze, dowiedzieliśmy się za to (na wszelki wypadek), że z miasteczka nie odjeżdża zimą żaden autobus. Wiało okrutnie i było wyjątkowo zimno. Szlak ukryty częściowo w lasku okazał się znacznie cieplejszy. Patrząc na mapę wydawało mi się, że to niezbyt ciekawy odcinek, ale w praktyce ścieżka jest ładna. Wybrzeże i płaska dolina widziane z pasma wysokich wzgórz ustępują miejsca wspaniałemu murowi ośnieżonych gór z dominującym i znanym mi już szczytem Paglia Orba. Szlak przecina szosę, kawałek prowadzi drogą, a potem znów schodzi w las. W Tuarelli skręca ostatecznie na północ prowadząc do Calenzany.
Ominęliśmy fragment tego odcinka. Hanię bolało kolano i kiedy zatrzymałam jakiś mały samochód prosząc żeby ją kawałek podwiózł, miła pani z malutkim pieskiem zawiozła nas (wszystkich, chociaż wydawało się to niemożliwe) prawie do Monte Estremo.
W ten sposób zrezygnowaliśmy z wiodącego w stronę Calvi Mare a Monti i znaleźliśmy się na Sentier de la Transhumance. Według moich wyliczeń powinniśmy nim dojść na Col de Verghio skąd powinno się dać wrócić do Ajaccio przy pomocy publicznego transportu. Na początku czekało nas jednak strome podejście. Monte Estremo ogarnął cień, więc szliśmy w górę tak długo jak mogliśmy szukając dogodnego miejsca. Jedyne w miarę płaskie znaleźliśmy w ruinach klasztoru przed niewielkim skalistym potokiem. Przed nami wznosił się grzbiet Capu Tofatu z charakterystyczną dziurą tuż pod szczytem. Wraz z nocą przyszedł lekki mróz. Widoczność była doskonała i bardzo trudno było mi się oderwać od fascynująco ciepłego ogniska i pogrążyć w ciasnym namiocie. Strasznie mi było szkoda gwiazd…