Poranek był mglisty. Nadal wiało, w dolinach nie czuliśmy tego bardzo, ale chmury pędziły, co jakiś czas darowując nam skrawek błękitu. Wróciliśmy kawałek, powtórnie minęliśmy Cabane Clarans (latem chyba zajętą przez pasterzy, ale poza sezonem równie dobre miejsce na nocleg jak schron). Zeszliśmy jeszcze kawałeczek GR-em minęliśmy Etang Laparan- niewielkie zaporowe jezioro wiosną mocno zaśmiecone ściółką z lasu. Ścieżka do Refuge Quioles podobnie jak wiele innych dróg w tej okolicy nie jest oznakowana od początku. Trzeba mieć mapę. Na szczęście IGN 1:50000 Haute Ariege jest niemal idealna. Bez problemu odnaleźliśmy szlak przy ujściu potoku. Wyżej pojawiły się nawet znaki. Długo szliśmy stromym bukowym lasem przez łany hiszpańskich cebulic. Zarastały dosłownie wszystko ciągnąc się w nieskończoność jak gęsty dywan. Idealnie trafiały w czas kiedy z lasu już znika śnieg, a buki jeszcze nie mają liści. Ta dolina była pełna kwiatów. Wyżej na podmokłych, prawie bagnistych halach czekały na nas setki narcyzów, a jeszcze wyżej, tam gdzie śnieg cofnął się dosłownie przed chwilką bujnie kwitły psizęby liliowe- piękne delikatne roślinki o cętkowanych podobnych do storczyków listkach, wysokością i sposobem wyrastania przypominające krokusy. Widywałam je już w poprzednich latach, ale pojedynczo i nie w pełni rozwinięte. Teraz nie mogłam się im napatrzyć.
Zatrzymaliśmy się na chwilkę w Refuge Quioles. Tyle żeby zjeść. To dobra, latem dzielona z pasterzami cabana. Jak na ten rejon bardzo duża. Spokojnie zmieści się tam kilka osób. Pogoda psuła się, ale nie przejmowaliśmy się. Wszystko zmieniało się tak szybko, że równie dobrze za chwilkę mogło się pojawić słońce. Tradycyjnie z trudem odnaleźliśmy początek ścieżki. Chociaż widzieliśmy, że szlak musi się zaczynać za mostem, że powinien przekroczyć jedną rzekę i wspiąć się na próg doliny wzdłuż drugiej, długo kluczyliśmy w ośnieżonym, pełnym potoków i dziur lesie szukając jakiegokolwiek przejścia. Na dodatek dopadła nas gęsta mgła, która później przeszła w drobny deszcz. Znałam te trasę, szłam nią już kiedyś w czerwcu (jakieś 6, 7 lat temu), ale zimowa sceneria wszystko pozmieniała więc kilka razy mieliśmy wątpliwości. Najtrudniej było się połapać na kolejnym pięterku doliny. W końcu zdecydowaliśmy się przejść w bród rzeczkę (nie pamiętałam nic takiego z lata) i obejrzeć wijący się po stromym zboczu ślad. Stary, więc nie wiadomo zwierzęcy, czy ludzki. Były chyba oba. Chwilami znikały, ale droga stała się bardziej jednoznaczna. Po kilkudziesięciu minutach brnięcia przez zarywający się na skalnych dziurach śnieg trafiliśmy na dach Cabane Sabine- malutkiego porośniętego trawą domku, w którym zmieszczą się najwyżej 3 osoby- dobrego i ciepłego schronu. Bardzo łatwo byłoby go minąć we mgle. Widoczność była bardzo kiepska, wydawało się nam się, że jest już ciemno, ale winna była wyłącznie chmura. Do nocy zostały jeszcze ze dwie godziny, ale pogoda nie zmieniła się już. Żałowałam, że nie mogę sfotografować doliny więc kiedy obudziłam się nocą i zobaczyłam gwieździste niebo natychmiast wyciągnęłam mój składany statyw (trójnożek oparty na kijkach i czekanie). Był jednak zbyt silny wiatr i zdjęcie nie wyszło ostre. Zostawiłam je, bo oddaje atmosferę zimowej górskiej nocy na samym końcu świata.