Zaraz za jeziorkiem Frissone zrobiło się dziko. Szlak wcześniej dość popularny znikł i musieliśmy się domyślać gdzie iść. Kiedy wyruszaliśmy po spakowaniu biwaku staw krył się w lodowatym cieniu. Natychmiast po wydostaniu się na słońce dotknął nas upał. Pozorny, bo na Passo dela Mena był szron. Zejście jest nieuczęszczane. Nieoznakowane, miejscami upiornie strome, a wszystko w wybujałych, śliskich jak igelit trawkach. Długa i dość męcząca trasa z widokiem na głęboką dolinę Sabione prowadzącą aż do Entracque. Znak na dole podaje czas w górę 1 godzina, ostrożne zejście zajęło nam ponad 3. Potem długi trawers po jagodziskach i kamiennych blokach, pełen rozpadlin i dziur. Nasza wina (lub nasza przyjemność). Drugą stroną potoku biegła ścieżka, tylko nie chciało nam się wracać do mostu żeby na nią przejść. Na górze doliny odnaleźliśmy szlak, a z nim wojenną drogę wykutą kiedyś pracowicie wśród skał. Półeczka była zarośnięta malinami, wyjątkowo soczystymi więc ten kawałek też poszedł wolno. Zwłaszcza mi. Lubię dzikie owoce.
Na kolejnym piętrze dogoniły nas chmury. Wykorzystaliśmy wojskowe ruiny żeby siąść i wygodnie zjeść. W jednym z baraczków urządzono prymitywny schron. Jose zajrzał jeszcze do tunelu wykutego w skałach powyżej chatki. Ja nie zajrzałam. Nie lubię takich ciemnych, podejrzanych miejsc. Tego dnia już nie wydostaliśmy się z chmur. Poczekaliśmy chwilkę i ponieważ się nie przerzedzały, wdrapaliśmy się na bardzo bliską przełęcz (Colle del Sabione). Koziorożec, który przez cały czas pasł się spokojnie nad stawem tylko lekko odwrócił głowę. Poszli, nie ma co przestawać jeść…
Na grani trzymała się gęsta mgła. Weszliśmy w to mleko (do Francji) w kompletnie inny świat! Miejsce stromych, pokruszonych i pozarastanych trawkami skał, zajęły żółte połoniny głaskane przez kłęby chmur. Z niektórych wzgórz patrzyły okienka bunkrów. Gdzieś dalej błyszczał mały staw. Ścieżka doskonale widoczna, wyłożona po bokach kamieniami wyglądała jak pas startowy lotniska dla krasnoludków. Płasko. Podmokło. Coraz wilgotniej. Zeszliśmy ze szlaku po kilkuset metrach. Nasza pomyślana jako zygzak po Alpach Nadmorskich i Mercantour trasa prowadziła na zachód. W stronę wysokich gór.
Przenocowaliśmy na łączce tuż przed uskokiem doliny (du Sabion). Jak na nas było jeszcze wcześnie, ale chmury zszarzały, zwilgotniały i w końcu lunął deszcz. Rozbiliśmy namiot za późno, tuż przed ulewą. Kolejny raz zjadłam zimną kolację, a potem długo nie mogłam spać. Deszcz bębnił w tropik z wielkim zapałem i mimo woli zastanawiałam się jak bardzo wzbiera pobliski strumyczek. Szliśmy wzdłuż niego od początku, gromadził wodę z całego zbocza. Skapywała z zaschniętych traw, spływała z jagód i paprotek, gromadząc się w stawki za każdym większym kamieniem. W bagienka. W końcu w jedno koryto… Padało do świtu, potem nagle wstał piękny dzień.