Podobno na początku było słowo, ale tym co widzi się z początkiem każdego górskiego dnia jest światło. Bywa i mętne, i blade, i zszarzałe od wilgoci, i zbyt kontrastowe od mrozu. To, które trafiło nam się tego dnia czyste, klarowne i złote zdarza się tylko na dużych wysokościach jesienią. Nie często, więc cieszyliśmy się nim. Z biegiem dnia troszkę zbladło i troszkę zmętniało, ale aż do wieczora było niezwykłe, stąd tyle zdjęć.
Przejście przez Baisse du Basto jest jednym z najtrudniejszych fragmentów GR52. Podejście to nic, kupa wielkich głazów, zejście jest strome, kruche i wymagające skupienia. Dwójka młodych Francuzów, która niemal nas dogoniła przed przełęczą schodziła z godzinę dłużej niż my. Byli szczęśliwi, że to pokonali. Pogadaliśmy chwilkę nad pięknym turkusowym stawkiem, gdzie usiedliśmy żeby zjeść (i uprać skarpety, takie jest życie… :))
Szlak schodzi potem (nadal pięknie) do wielkiego schroniska Refuge Nice. Nieprzyjemnego, nieprzyjaznego, zresztą co można powiedzieć o kimś kto zabrania ładowania baterii. Akumulatory do aparatu są jedynym powodem, dla którego zaglądam do schronisk więc taka stanowcza odmowa (bo prąd u nich tylko na słońce!) rozczarowała mnie i odstraszyła od cywilizacji. Zamiast iść dalej GR52 skręciliśmy na północ na nieznakowany wspinający się ostro na grań szlak i przeszliśmy przez Pas de Pagari do Włoch. Na grzbiecie na moment pojawiła się telefoniczna sieć, a zaraz za grzbietem cień. Północne ściany gór pokrywał cienki śnieg i szron- pozostałość ulewy z poprzedniego dnia. Ścieżka do Rifuge Pagari kluczy i nie raz mieliśmy wątpliwości czy to tu. Skalisty, dziki wysokogórski teren nakryty czapą czarnego cienia, a na horyzoncie złote od wieczornego światła sylwetki dalekich gór. Niemal jak w kinie. Zeszliśmy do schroniska zmęczeni. Usiedliśmy. Z komina buchał dym. Gardien mówił dobrze po hiszpańsku. Pewnie trzeba było tam zostać na noc, ale ta daleka kinowa perspektywa przyciągała nas z taką siłą, że nie licząc się z opinią gardiena (do biwaku macie 3 godziny jak nic), ani ze zdrowym rozsądkiem (ścieżka zaznaczona na mapie kropkami- czyli niełatwa) popędziliśmy wąskim trawersem po stromych i kruchych zboczach gapiąc się jak omamieni na ten bardzo odległy złoty świat.
Po dwóch godzinach doszliśmy do rzeki. Na mapie była tylko jedna, niewiele za połową drogi. Pomyśleliśmy, że jesteśmy powolni, a do biwaku na pewno daleko. Słońce zaszło. Czekała nas zimna noc, byliśmy przecież bardzo wysoko. Nie myśląc długo rozbiliśmy namiot na niezłym kawałku trawki tuż przy urwisku. Zmierzch otulił doliny mgiełką i coraz delikatniejsze światło rozpraszało się na niej malując niezwykłe słodko-pocztówkowe obrazki. Na horyzoncie, a właściwie troszkę ponad nim, znad morza chmur przykrywających Lombardię i Piemont wychylała się maleńka i pomarańczowa od zachodu Monte Rosa. Widzieliśmy na 200 km! Szaleństwo :)
Rano okazało, się że do biwaku zostało nam tylko pół godziny. Namiot i trawy pokrywał szron, a doliny wyglądały jeszcze lepiej niż wieczorem. Z biwaku nie byłoby tego widać. Nie żałowaliśmy.