Na prośbę Barsusa zaczynam od końca (poprzedniej relacji :)).
Jose wyjechał, a wraz z nim znikł nasz grupowy zdrowy rozsądek. Znudzona wycieraniem nosa ubrałam się w Polarną, Costabonę i dziurawą pelerynę i wierząc święcie, że nie przemoknę wyruszyłam do Vinadio przez góry. Pan w osterii zatrzymał mnie na chwilkę przy wyjściu. Wypytał o katar i o trasę. Pokręcił głową, że bardzo późno. Przy tej pogodzie i tym plecaku to na pewno zajmie więcej niż 7 godzin- pocieszył mnie. Już w drzwiach wręczył mi wizytówkę z dopisanym długopisem numerem- 118. Na szczęście przez cały czas powinna być sieć. Nie sprawdzałam czy jest. Zapakowałam telefon głęboko, żeby nie zamókł i przez jakąś godzinę podchodziłam przez ociekający las. W malutkiej i opuszczonej wioseczce Santa Anna Chiardoletta napiłam się wody i zjadłam jakąś landrynkę. Trudno było cokolwiek wyciągać spod płaszcza nakrywającego plecak i mnie. Rękawy od Polarnej były wilgotne. Było mi za ciepło, ale już kilkadziesiąt metrów wyżej zaczął się śnieg. Ścieżka gubiła mi się wielokrotnie. Widoczność była wybitnie mizerna. Troszkę kluczyłam. Na przełączce Chiardoletta prawidłowo zidentyfikowałam odejście szlaku (był solidny drogowskaz) i potem znów gubiłam go co i rusz idąc coraz bardziej eksponowanym trawersem. Były chwile, kiedy chciałam wrócić. Zbocze wyglądało groźnie. Strome skalne balkony, pokryte kilkanastocentymetrowym śniegiem, coraz grubszym z wysokością. Gęsta mgła. Na przełęczy brnęłam już w zaspach powyżej pół łydki. Baraki, w których miałam nadzieję się schronić i cokolwiek wypić, czy zjeść były pozamykane. Wiatr wył, śnieg siekł po oczach. Długo szukałam zejścia, które jak wynikało z mapy powinno być dziecinnie proste. Od budynków opadała gruntowa droga. Solidnie już zasypana. Kiedy na nią w końcu wylazłam odkryłam, że jest bardzo późno. Straciłam ze dwie godziny. Trudno było jednak przyśpieszyć. Najpierw głęboki, puszysty śnieg, potem równie głęboka rozmazana ciapa, przyprószona z wierzchu, więc niewidoczna. Czym niżej tym więcej pułapek. Zamaskowane kałuże w koleinach, na przemian miękkie i pozamarzane. Drzewa zwieszone na drogę, przygięte przez niespodziewanie ciężki śnieg zaskakująco wyglądający na złotych i zielonych liściach. Do tego hulający bez przeszkód wiatr i śnieg zmieniający się w marznący deszcz. Szłam w dół wiedząc, że tu na pewno nie przenocuję. Nisko w dolinie kusiła nadal zielona łąka i zabudowania. Okazały się opuszczoną wsią- Neraissa. Pod jakimś okapem zdecydowałam się ściągnąć pelerynę i plecak, i cokolwiek jednak zjeść. Zwykle jem co 3 godziny, a tym razem tylko landrynka. Ściągnęłam mokre rękawiczki i wygrzebałam w plecaku jakiś ser. Wilgotny, tłusty, bardzo zimny. Normalnie pewnie bym coś ugotowała, ale zupełnie nie było warunków. Zjadłam ser i wrzuciłam na siebie klejąca się pelerynę. Sprawdziłam czas i puściłam się biegiem coraz bardziej cywilizowaną drogą. Doliną schodził też znakowany szlak, ale nim na pewno poszłabym wolniej. Tak pokonałam 8 km w niecałą godzinę. Przekonana, że jestem cała mokra nie rozbiłam namiotu na lekko tylko zaśnieżonej, pełnej piknikowych stołów łączce tuż powyżej Vinadio. Pobiegłam dalej i zatrzymałam się u bram miasta. Vinadio to fort. Ma prawdziwe, nocą pięknie oświetlone bramy. Przez jedną z nich przejeżdżał dziwaczny pojazd z przyczepą pełną świeżo zgrabionych liści, a w nim kilkunastoletni chłopak w stylowym kapeluszu. Zatrzymałam się żeby spytać o hotel i w tym momencie odezwał się tłusty ser. Podszedł mi paskudnik do gardła i koniecznie, ale to koniecznie chciał się wydostać. Trochę kłopotliwa sytuacja. Zabytkowe, magicznie oświetlone miasteczko, przystojny i uprzejmy młody człowiek, ozdobne klomby i fosa… Ulewny deszcz i ja obklejona czerwoną peleryną szukająca dyskretnego zakamarka. Bez powodzenia. Chłopiec powiedział, że moment. Zadzwonił do mamy, potem do taty. Ja próbowałam jakoś zdusić ser. W końcu usiadłam na mokrej ławeczce i walcząc z tym zimnym tłuszczem całkiem straciłam głos. Wyglądało to pewnie jakbym zasłabła. W efekcie Franchesco wezwał pomoc. Po kilku minutach nadjechał samochód z dwoma panami. Elegancki, starszy pan wyjaśnił mi przepiękną angielszczyzną, że już wszystko będzie dobrze i zawiozą mnie do hotelu. Otworzył drzwi, odebrał mój przemoczony płaszcz. Siedząc w ciepłym samochodzie odzyskałam głos. Odruch wymiotny zanikł. Tata Franchesco i szarmancki pan podwieźli mnie do baru gdzie jakaś dziewczyna wręczyła mi klucz. Hotel był tuż obok. Przez chwilkę walczyliśmy z ogrzewaniem. Panowie odjechali. Porozwieszałam rzeczy- o dziwo wcale nie przemoczone, ale ogrzewanie nie zaczęło działać. Owinięta w koc wróciłam do baru. Dziewczyna próbowała coś pomóc, ale nic nie działało. Właściciel hotelu był na urlopie w Grecji. Najprawdopodobniej powyłączał wszystko. Zdecydowana, że trzeba mnie ogrzać, spakowała moje porozwieszane rzeczy i pomogła mi przenieść się do innego hotelu. Długo tłumaczyła coś innemu starszemu panu. Byłam zmęczona, przeszłam przez miasteczko w klapkach z butami uwieszonymi na szyi i pożyczonym ogromnym parasolem. Pokój był bardzo ciepły. Kolejny raz porozwieszałam zmoczone rzeczy i padłam.
Kiedy rano, przy zaskakująco pięknej pogodzie piłam kawę na tarasie hotelu spotkałam szarmanckiego pana, który podwiózł mnie wieczorem razem z tatą Franchesco. Wpadł spytać czy wszystko ok. W międzyczasie historia mojego przejścia przez śniegi zdążyła już obrosnąć legendą. Ktoś, kto był w Nereissa wieczorem twierdził, że leżały tam półmetrowe zaspy. Pamiętałam, że widziałam samotny ślad- kilka metrów odcisków stóp prowadzących od asfaltu. Męskie buty odbite w 5-cio centymetrowym śniegu. Pod nimi żywo zielona trawa. Nie miałam siły już tego wyjaśniać. Było mi miło, że dostałam tyle dobroci od całkiem mi obcych ludzi. To było naprawdę niezwykłe. Niekonieczne, ale budujące. Samo w sobie warte przeżycia.
Powinnam wsiąść w autobus w południe, ale skusiła mnie ścieżka przez łąki. Aż do 3-ciej szłam w dół Doliny Stura. W Aisone złapałam stopa (popołudniowy autobus, na który liczyłam nie jeździł w niedzielę). Machnęłam raz i zatrzymał się jakiś drogi samochód. Nie chcąc wrzucać mokrego plecaka na czyste skórzane siedzenia spróbowałam otworzyć bagażnik, ale kierowca bardzo się wzdrygnął. Kątem oka zdążyłam jeszcze zauważyć co było w środku. Całe wnętrze zajmowała wielka trufla. Musiała ważyć z 5kg.
Przez godzinę prowadziliśmy konwersację po włosku. Dowiedziałam się z niej, że trufle rosną na łące, a podrzucający mnie pan ma w górach dom z kurami i kotem. W Cuneo prowadzi pensjonat bed and breakfast. Truflę ma zamiar zjeść. On z kolei dowiedział się, że jestem mężatką i w żaden sposób nie mam zamiaru zostać na noc. Wysadził mnie na stacji kolejowej. Padał deszcz. Nie było już widać gór, tylko tumany burej mgły. Przyszła jesień.
Ha! Czułam, że warto tu przed snem jeszcze zajrzeć ;)
obiecałam skończyć dzisiaj:)
Dziękuję. Warto było czekać na tak piękną pointe.
:)
Kasiu, zawsze, kiedy jedziesz w góry, to trochę się o Ciebie martwię. I zazwyczaj słusznie :) Cieszę się, że już wróciłaś.
Dzięki :)
Asiu tym razem tylko się trochę poobijałam. Kolana, łokcie. Jose tak samo. Strasznie było dużo lodu. W dzień upał, a w nocy mróz. Teraz się zastanawiam czym to obłożyć żeby odzyskało pierwotny kształt, bo kolor to ma w zasadzie nawet ciekawy. Taka spokojna śliwka :)
Pewnie trzeba coś wcierać ;) Kolor nabiera mniej jaskrawych, żółtawych odcieni po około 10-12 dniach. Przerabiałam to niedawno po ofensywach dolomickich kamieni, kiedy nagle powiedzenie „do wesela się zagoi” nabrało irytująco dosłownego znaczenia. Ale się zagoiło, na czas ;) Czekamy na relację. Kuruj się dzielnie!
Na razie spytałam znajomego weterynarza i powiedział, że gdyby to dotyczyło jego pacjenta to by uznał, że się z tego jakoś wyliże :) Mam nadzieję że nic mi nie pękło. Opiszę oczywiście. Wszystko to wina Edka. Tak interesująco napisał o pierwszych zdobywcach Aneto, że musieliśmy koniecznie sprawdzić którędy poszli :)
No ładnie. Jestem pewna, że to jest bardzo ciekawe historia. A Edek stawia Wam duże piwo, czy jakieś inne winko ;)
ponegocjuję :)
Znalazłam dowód rzeczowy tegoż historycznego przejścia. Ukryłam go w kopczyku o strukturze i kolorze zleżałej krowiej kupy dobudowując dyskretnie zgrabny zawijasek. Mam nadzieję, że Edward to doceni :)
Właśnie dzięki takim komentarzom człowiek później nie wstydzi się o swoich śmierdzących skarpetach pisać !!! ;)
:)
Pani Kasiu!!
Bardzo dziękuję za te piękne , inspirujące opisy na Pani blogu. W zeszłym roku zainspirowani opisem Pirenejów pomknęliśmy w nie. Było pięknie ( wrócimy tam za rok). W tym roku szukając informacji o Alpach Nadmorskich przeczytałam Pani relację od dechy do dechy, ale dopiero teraz po powrocie stamtąd czytam raz jeszcze, patrzę na mapę i porównuję Wasze trasy do naszych przejść. Dopiero teraz rozumiem nastrój i czuję klimat pięknych Pani zdjęć. My jesteśmy tylko wędrowcami jednodniowymi podjeżdżającymi z kempingów samochodem i wędrującymi z małym plecaczkiem. Namiot owszem rozbijamy, ale w cywilizowanym miejscu, gdzie zawsze ciepła woda. Ale te góry i tak są piękne, tajemnicze, dzikie i dały nam wiele radości. Był dopiero koniec września, ale ludzi było niewiele, schroniska raczej zamknięte więc można było poczuć choć troszeczkę tej samotności i luzu o której Pani tak pięknie pisze. Dziękuję bardzo i czekam z niecierpliwością na następne relacje. No i zazdroszczę tej umiejętności poruszania się z wielkim plecakiem na trudnych szlakach, doskonałej orientacji w terenie i odporności na zimno. Też bym tak chciała, ale już we wrześniu na pustym kempingu w zamglony poranek jestem zupełnie zamarznięta. Życzę pięknych wypraw i szczęśliwych powrotów!
Pani Krystyno, bardzo dziękuję za komentarz. Cieszę się, że ktoś korzysta z moich opisów. Zwykle mam wrażenie, że nikt i czasem nawet już mi się nie chce pisać. Rzeczywiście w naszych europejskich górach większość miejsc jest dostępna też w jeden dzień, zwłaszcza jak ma się samochód i można dogodnie podjechać. Człowiek bez plecaka jest szybszy, można nawet więcej przejść. To też fajny sposób na bycie w górach. Kiedy zaczynałam chodzić po Alpach nie było mnie stać na kempingi i schroniska i to chyba właśnie to (nie upodobanie do zimnej wody :) nauczyło mnie, że też tak można. Potem trudno się odzwyczaić, wędrowanie z plecakiem ma sporo zalet- nie trzeba się spieszyć, planować, nie ma tłoku. Na alpejskich biwakach pod koniec września i w październiku też marzłam. Wieczorami zrywał się lodowaty wiatr, rano długo był szron. Miałam Polarną (chociaż daleko jeszcze było do zimy) i bardzo mi się tam przydała. Nie jestem jakoś specjalnie odporna na zimno, tylko ubieram się ciepło.
Alpy Nadmorskie są wyjątkowo piękne i chyba najlepszy dla nich czas to jesień. Latem jest tam mnóstwo ludzi, wiosną długo leży śnieg (byłam dawno temu). Ja też na pewno wrócę, chociaż znam już prawie wszystkie miejsca od samego południa aż do Ecrins. Pireneje o tej porze roku też są świetne, i jeszcze Korsyka… Dziękuję i nawzajem!
Wcięło mi komentarz, więc piszę drugi raz. Ano tak zastanawiam się co zrobi Pani Kasia jak już „przechodzi” wszystkie góry świata, albo Pani Agnieszka-Leśna, jak już zaliczy wszystkie długodystansowe szlaki, czy też Pan Łukasz Supergan. Powtórki? A my fani, co będziemy czytać? No, też powtórki. Ale poważnie, świetnie, że są tacy ludzie jak wy. I że dzielicie się swoimi przeżyciami. Pozdrawiam.
Proszę się nie martwić, szlaków są setki, a gór tysiące, nigdy nie zabraknie, oby tylko kończyny funkcjonowały :-) Pozdrowienia!
a jakby zabrakło szlaków to wytyczymy nowe:)
Złośliwość netu- teraz ukazały się obydwa komentarze.
Dzięki wielkie, postaramy się nie zawieść (jak ten internet :))
Pani Kasiu- nie dość, że pięknie Pani pisze, że robi Pani super zdjęcia, że wędruje Pani tam gdzie tylko procent ludzi pójdzie, to jest też Pani wyjątkową osobą. Zauważyłam, że Pani szanuje swoich czytelników i nie zostawia żadnego komentarza bez odpowiedzi. To dobra, „stara” szkoła wychowania, życzliwości i szacunku do drugiego człowieka. Taka dziś nieczęsta wśród ludzi nastawionych na swoje „ja”, chcących się wywyższyć, pochwalić, pokazać jacy to my jesteśmy naj.
Dziękuję. I że tak powiem brzydko-nie „kadzę” Pani, mówię to co czuję.
:) To Wy jesteście naj, mam wspaniałych czytelników, jak mogłabym Wam nie odpisywać :) Jeszcze raz dzięki!
Pani Kasiu, Pani Agnieszko-Leśna (bo Pani jest taka sama jak Pani Kasia, czyli jakby powiedział mój wnuk, superancka). Wiele osób czyta wasze blogi. I dam przykład. Przyjechała do mnie w odwiedziny z drugiego końca Polski moja przyjaciółka. Jak zobaczyła co mam na pulpicie to „wsiąkła”. Czytała wasze blogi i czytała, nigdzie nie mogłam jej wyciagnąć, gdy z pretensjami się do niej zwracałam mówiła do mnie-cicho bądź. Po kilku dniach, wieczorem przed odjazdem powiedziała-przeczytałam całą Zebrę i całą Kasię, a w domu przeczytam na spokojnie, bo ty za duzo mi marudziłaś. I pojechała. Świetnie, prawda?
Jednym słowem zachęcamy do garbienia się nad monitorem :-) Dziękuję, dziękujemy!
Cóż, świetne, chociaż wywołuje osławione mieszane uczucia :) Dzięki wielkie!
Pani Małgorzato,
na Psiapsiółkę proszę się nie boczyć.
Opisane objawy są jak najbardziej naturalne i zdrowe.
Jednak skutki uboczne są: ostro uzależnia.
Też tak miałem.
A raczej – mam dalej.
:) Dziękuję!
Przemyślałem sprawę i jest lepiej niż myślałem.
Uzależnia – też, ale mnie – głównie jednak inspiruje.
Do pisania, do śmielszego niż wcześniej ruszania przed siebie samemu, jeśli akurat nikt mi nie chce towarzyszyć…
cieszę się, że to nie tylko uzależnienie :)
pisząc zawsze mam nadzieję, że coś się przyda, czyli powodzenia!
I jeszcze do fotografowania(!), zmierzenia z pogodą, pozostawienia za sobą rzeczy i spraw niepotrzebnych.
Kochani jesteście :) Dziękuję. powodzenia we wszystkim!