Od rana padał deszcz. Matheo nie miał połączenia z netem, a my nie mieliśmy sieci.
– Poprawi się po południu- pocieszał nas lekko protekcjonalnym tonem- zawsze tak jest jak od rana wisi ciężka mgła. Popatrzyliśmy na naszą mapę, nie bardzo wiedząc dokąd iść.
-Najrozsądniej byłoby zejść do Serra i ewentualnie podejść do Biwaku Aronte, skoro chcesz- perorował Matheo, w jego głosie był cień satysfakcji- Monte Tambura w taką pogodę jest bardzo trudny, eksponowany, idzie się nad kamieniołomem. Trawers 183 jest zamknięty, bardzo niebezpieczny, najlepiej zejdźcie… To Serra było 1000 metrów w dół. Jeśli nawet Mario miał zamiar zostawić mnie w górach samą i zejść to teraz ten zamiar mu zanikł.
-Idziemy przez Monte Tambura- zdecydował patrząc na Matheo zaczepnie. Nie protestowałam. Mario wyszedł w deszcz i zrobił kijek z jakiejś gałęzi. To był cały jego zimowy sprzęt. Ubraliśmy się, pochowaliśmy do foliowych worków co się dało, Mario wymienił też worki w butach. W gęstej mgle powtórzyliśmy wczorajszą ścieżkę, tym razem bez żadnych widoków. Na Paso Tambura porzuciliśmy Via Vandelli i zaczęliśmy podchodzić granią. Próbowałam sobie przypomnieć jak wyglądała wczoraj, ale w pamięci został mi tylko Monte Sagro wynurzający się z morza chmur. Szliśmy długo, ja bardzo powoli, znów lepił się do nas mokry śnieg. Widoczność była prawie zerowa. Szlak niewidoczny, ale Mario szedł nim bez zastanowienia. W jakiejś chwili dosłownie spod nóg zaczęły mu wyskakiwać kozy. Było ich chyba 6 wydostawały się w panice z czegoś w rodzaju nory, pewnie głębokiej rozpadliny lub groty. My byśmy się tam nie zmieścili więc tylko popatrzyliśmy. Rogate zwierzaki we mgle wyglądały demonicznie. Zanim wygrzebałam aparat zdążyły odejść, potem przelazły jakoś pod granią i mijając nas ostrożnie znów schowały się w grocie. Pogoda była naprawdę wstrętna. Śnieżyca, bardzo silny wiatr. Tamburo ma kilka przedwierzchołków, albo tak mi się wydawało we mgle. Parę razy widziałam koniec, ale potem znów szłam w górę, nie w dół. Żebro zrobiło się bardzo ostre w obie strony można było stamtąd spaść, ale nie nazwałabym tego ekspozycją, możliwe, że za mało widziałam. Wierzchołek pojawił się znienacka. Na grani stał mały krzyżyk. I na nim, i na nas narastał lód. Trudno było tam dłużej ustać, na zdjęciu, które mi zrobił Mario wyglądam jak upiór. Zejście też było paskudne, strome, zalodzone, nie wiedziałam czy jeszcze szliśmy po śniegu osadzonym na solidnej skale, czy już po nawisie. Schodziliśmy ostrożnie wyrąbując stopnie obcasami. Przydały się moje zimowe buty. Potem zrobiło się bardziej płasko. Zobaczyliśmy słup i obrośnięty soplami drogowskaz. Nie było znaku do biwaku. Nie było też jak rozłożyć mapy. Zeszliśmy zygzakiem, szukając po omacku. Czasem trafialiśmy na jakiś kopczyk, potem znalazły się pojedyncze znaki, jakieś rozgałęzienie…? Nagle przed nami wyrósł samochód. Zeszliśmy na dno kamieniołomu! Nie był czynny, ale stał w nim metalowy barak. Weszliśmy i obejrzeliśmy mapę. Dalej znów zygzakiem, znów błądząc w paskudnej mgle i walcząc z wichurą dotarliśmy do miejsca, które wydało się Mario znajome. Kilkanaście minut później znaleźliśmy biwak Aronte.
Wiało tak, że z trudem udało nam się otworzyć drzwi. W środku też było upiornie zimno. Kominek pusty, kilka dużych szczap, których nie byłoby czym rozpalić. Mario uparł się, że idziemy dalej, rozumiałam jego zdecydowanie (przemoczone ubranie i buty, cienki śpiwór), ale rozsądek mówił żeby jednak zostać. Do kolejnego schronu, biwaku K2 było co najmniej 3 godziny. Do zmroku już trochę mniej. Pomimo tego zgarnęliśmy świecę i jakąś porzuconą puszkę (w Aronte było bardzo dużo jedzenia) i wyszliśmy na ten upiorny wiatr. Mario wrócił jeszcze po butelkę wina. Szklaną, prawie pełną, pewnie okrutnie ciężką. Zastanawiałam się czy ma jedzenie, mógł nie mieć, przecież był kloszardem…
Po drugiej stronie grani niemal ustał wiatr, ale weszliśmy w głęboki śnieg. Mario odbił z drogi w jakimś sobie tylko znanym kierunku (prosto w zaspy) i o dziwo bardzo długo trafiał na znakowaną ścieżkę. Mozolnie przekopywaliśmy się przez puch trawersując jakieś strome zbocza. Miejscami było niewesoło, luźne skały, stromizny w gęstych krzakach, ale później znów odnajdywaliśmy znak. Doszliśmy tak na Foca di Cardeto. Wiatr rozwiał chmurę i na chwilkę pojawiło się dno doliny. Szliśmy jeszcze przez moment szlakiem. Sfotografowałam nawet drogowskaz. Chwilkę później światło poróżowiało, chmury rozwiały się i nad nimi pojawił się ośnieżony szczyt. Żałuję, że nie zatrzymałam się, nie wyjęłam statywu i nie sfotografowałam tego widoku porządnie. Był olśniewający.
-Monte Cavallo- krzyknął do mnie Mario bardzo zadowolony. Chwilę potem wynurzył się jeszcze Monte Pisanino. Potem się zgubiliśmy.
Światło znikło w ciągu kilkunastu minut. Przez trzy godziny przedzieraliśmy się przez stromy, gęsty las. Mijaliśmy zasypane śniegiem dziury- wejścia do jakiś jaskiń. Balansowaliśmy na ośnieżonych skałkach wspinaliśmy się po paskudnych zboczach. Zapadaliśmy się po kolana w zaspy. Miałam dość. Mario dotąd bardzo spokojny parł do przodu jak muł. Nie dało się z nim porozmawiać. Ani zatrzymać, ani pomyśleć, ani ponegocjować. Zaczęło mi się wydawać, że dostałam się w łapy wariata. Noc, strome coraz bardziej niebezpieczne miejsca i brak reakcji na moje słowa. Chmury znikły, mróz ściął wierzchnią warstewkę śniegu. Ciemno, zimno, byłam strasznie zmęczona…
-Wracam- powiedziałam i naprawdę wróciłam. Od dawna schodziliśmy (chociaż do biwaku powinien prowadzić trawers). Teraz bardzo mozolnie wdrapywałam się z powrotem na stok. Plecak ciągnął mnie jak kotwica. Ślizgałam się. Szłam wolniutko. Mario dogonił mnie w kilka minut.
-Ale co masz w zasadzie zamiar zrobić, zejdziemy na dno i podejdziemy z drugiej strony szlakiem… W dole pod nami szumiała rzeka. Przypomniały mi się wszystkie oberwane kaniony pirenejskich rzek. Przyspieszyłam.
-Rozbiję namiot
-nie będę spał w namiocie
-a ja tak…
gadaliśmy tak wspinając się do góry własnym tropem. Akademicka dyskusja na upiornie stromym, zadrzewionym zboczu. Zrobiłam to co zrobiłabym zawsze. Wróciłam do punktu, w którym ostatnio widziałam szlakowy znak. Nie minęliśmy ani jednego miejsca gdzie dałoby się postawić namiot. Potem posuwaliśmy się bardzo ostrożnie wypatrując biało czerwonych znaków. Dwukrotnie minęliśmy nasz ślad. Pierwszego nie rozpoznaliśmy. Biegł z metr od właściwej trasy, był pojedynczy, wiec przez chwilkę myśleliśmy, że ktoś tędy szedł, że mamy przewodnika. Hmm… syndrom Kubusia Puchatka.
Dojście do K2 jest trudne zimą. Przekracza dwa bardzo strome żleby. Mario rozpędził się znów, ale teraz bez trudu znajdował drogę. Szedł pierwszy, przecierał szlak. Znalazł też biwak, który ja bym chyba minęła. Stoi kilkadziesiąt metrów od ścieżki. W lesie.
-Mea culpa- usłyszałam zaraz po wejściu, bo Mario akurat włączył się włoski.- Mea culpa, pogubiłem się i wybrałem zbyt trudną trasę. Przepraszam. Nie gniewaj się. Nie powinienem… Czyli jednak nie trafiłam na wariata. Złość, którą w sobie wyhodowałam natychmiast znikła. Mario połamał patyki, rozpalił ogień. Roztopiliśmy śnieg. Kappa Due- to zacny biwaczek. Szczelny, ciepły. Na półce był kilogram kawy. Na pryczach całe sterty koców. Mario zakopał się w jednej i padł.
Jest mróz, śnieg stwardnieje nocą na kość, jak zejdziemy skoro tylko ja mam raki?- zastanawiałam się zasypiając. Kiedy się obudziłam nadal było całkiem ciemno. Zapomnieliśmy otworzyć okiennice…
Nie wiem jak wytrzymać czas do następnego wpisu. Ciekawość mnie zżera i jeśli ciekawość ma taki wielki apetyt jak ona sama jest wielka, to mnie chyba zeżre. :)
:)