Nasz lany poniedziałek był suchy, szkoda nam było wody. Wielki blok lodu, pozostawiony tu przez kogoś latem (w ogromnym plastikowym kanistrze) stojąc prze noc przy kominku oddał nam tylko kilka litrów, resztę uzupełniliśmy ze śniegu. Kiedy wyszliśmy z lasku dopadł nas wiatr, chyba jeszcze silniejszy niż wczoraj. Początkowo wiało ze wschodu, może po prostu wzdłuż doliny. Ruszyliśmy prosto na północ, na wysoki gładki grzbiet. Tuż pod nim zrobiło się bardzo stromo. Jose tylko wrzucił podpiętki i spokojnie poszedł na wprost. Ja musiałam kluczyć. Nie było bardzo źle, znalazłam zakos i udało mi się wdrapać na wzgórze nie zdejmując nart. Dopiero tam zauważyłam, że zeszłam spory kawał na zachód. Jose był kilkaset metrów ode mnie, ale w żaden sposób nie mogłam do niego dojść. Pomimo walki nie posuwałam się do przodu ani o krok. Byliśmy tuż pod grzbietem wystawieni na szalejący bez przeszkód wiatr. Próbowałam krzyczeć czy jakkolwiek zwrócić jego uwagę, ale jak zwykle szedł zatopiony w swoim świecie. Nie odwrócił się ani na moment. Nie mając innego wyjścia postanowiłam przejść dalej na północ, za dzielącą nas niewielką górkę i spróbować go złapać z drugiej strony. To akurat było łatwe, górka zasłaniała wiatr. Za nią teren nie opadał jak myslałam, ale rozwijał się w pofalowany placek, po którym szukaliśmy się kilkadziesiąt minut. Kiedy w końcu się odnaleźliśmy mogliśmy sobie tylko pokazać na migi co o tym wszytskim (i o sobie nawzajem) myślimy. Wiatr tłumił głos, dusił. Lepiej było nie otwierać ust.
Falisty płaskowyż opadł dalej serią stromych uskoków. Zjechaliśmy z nich powoli, ostrożnie. Ostatnie, największe białe pole okazało się jeziorem, po którym bardzo daleko od nas ktoś jechał. Popatrzyliśmy jak znika, a potem wydało nam się, że widzimy szlak. Nie było go na naszej mapie, te mapy pokazują tylko teren, bez chatek bez szlaków, same poziomice, rzeki i płoty. Płot istotnie był. Tuż przy nim trafiliśmy na drogowskaz. Najwyraźniej przypadkiem znaleźliśmy jeden ze znakowanych skuterowych szlaków ciągnących się aż do Nordkapp.
Biegł na północ wzdłuż linii wzgórz. Nie wiem czy to wzgórza spowodowały, że skręcił wiatr, czy coś się w międzyczasie zmieniło, ale kiedy stanęłam na śladzie i rozłożyłam szeroko ręce wiatr poniósł mnie z wielką prędkością. Nie trzeba było nic robić tylko utrzymywać się w pionie i nie dać się odrzucić na bok. Czasem musiałam oczywiście stanąć ( wcale nie łatwe!) i zaczekać na Jose. Dopiero po południu namówiłam go na zdjęcie fok. Gnaliśmy potem jak szaleni przez kilka godzin. Wiatr nie zmienił się już, szlak nie skręcił. Musieliśmy zrobić ponad 30 km, może więcej. Nie wiedzieliśmy, bo wyjechaliśmy z dokładnych map. Pod wieczór minął nas skuter. Zwolnił trochę więc spytaliśmy o miejsce na nocleg. Okazało się, że 3km na wschód jest chatka troszkę schowana wśród wzgórz. Otwarta, z dwoma łóżkami i chatową książką dla gości. Powitaliśmy ją z wielką ulgą. Stawianie namiotu na tym wygwizdowie byłoby potwornie trudne.
W chatce nie było drewna (tylko trochę, więc nie ruszaliśmy), ale i tak była po prostu cudowna. Gotowaliśmy już wodę kiedy podjechał skuter. Młody, sympatyczny chłopak przyjechał tam obejrzeć zachód słońca. Poczęstowałam go herbatą, pogadaliśmy aż do nocy. Właściciel tego domku już nie żył. 40 lat temu zbudował sobie obok drugi, a stary zostawił dla innych- takich jak wy- powiedział chłopak- ludzie czasem tędy chodzą na Nordkapp. Rzeczywiście książka była pełna wpisów. Chatką zajmował się teraz syn fundatora. Ciekawa byłam czy czyta te krótkie notki i miałam nadzieję, że tak. Że je zna. Był miłe. Taka chatka to dla wędrowców pałac. My też bardzo się nią cieszyliśmy.
Nasz gość zostawił worek drewna i odjechał już całkiem po ciemku-no co ty!- zdziwił się kiedy się martwiłam, że noc- przecież tutaj tak przez całą zimę…