Wróciłam w nocy. To był dziwny wyjazd. Z wielu powodów inny niż zwykle. Po pierwsze pojechałam w nieznane. Pewnie często wydaje się, że tak robię, ale to pozory. Sporo czytam, mam mapy, miewam po kilka alternatywnych planów, dostosowany do warunków sprzęt. Teraz miałam tylko czas. 25 wolnych dni. Majątek.
Po trudnej Laponii i ciężkiej Islandii marzył mi się luz. Zupełna wolność. Czasem piszecie, że inspirują Was moje wyjazdy, mnie też inspirują Wasze. W tym mieli swój udział Edek Krzyżak i Leśna, która chodzi po niskich górach, sporo odpoczywa, nie śpieszy się. Tak też zrobiłam. Już kiedy wyjeżdżałam w Picos d’Europa leżał śnieg. Nie martwiłam się, bo te góry zaczynają się nisko. W zasadzie wyrastają z morza. Nie wyszłam ponad 1800 metrów, kiedy załamała się pogoda zeszłam na 100. Nie wzięłam zimowego sprzętu, raków, czekana, twardych butów, rakiet. Dzięki czujności Edwarda (jedynej znanej mi osoby, która była już w Picos d’Europa) zabrałam namiot (z lenistwa tylko sam tropik)-słusznie, bo bez niego bym tam zginęła. Miałam też mnóstwo jedzenia. W Islandii bardzo schudłam, a potem po powrocie przytyłam. Nie chciałabym wpaść w efekt jojo typowy dla podróżników, więc w ramach przeciwdziałania postanowiłam jeść. Prawie mi się udało. W wielu wsiach są bary sprzedające pyszny ser, czasem można kupić choriso, największy kłopot miałam z węglowodanami. Owsianka jest tam nieznana, chleba nie jadam. Radziłam sobie zbierając kasztany, ale te nie rosły wszędzie, więc miałam kilka trudnych dla żołądka dni. Ale to inna historia.
Przez cały ten czas w zasadzie łaziłam w kółko tam, gdzie udało mi się znaleźć jakiekolwiek przejście czy szlak. Chociaż marzyły mi się kolejne masywy Gór Kantabryjskich poznałam tylko Picos’d Europa- bo tylko dla nich (objętych ochroną jako Park Narodowy) wydrukowano w miarę szczegółowe mapy. Nisko, tam gdzie udało mi się wejść prawie nie ma znakowanych szlaków. Nawet kopczyków. Jest dzicz, są zwierzęta dzikie i hodowlane, bywają mieszkający tam od wieków ludzie. Nie ma turystów. Często zastanawiałam się jakby to było gdybym zamiast w Kantabrii, Asturii czy Leon nie zmaterializowała się po zmroku w jakiejś odciętej od świata polskiej wsi, poszła do sklepu (bo tu u nas toczy się towarzyskie życie) i zapytawszy dla fasonu czy jest tu jakaś gospoda czy hotel, uspokajała skonfundowanych zorganizowaniem dla mnie noclegu panów – spokojnie nie przejmujcie się, mam namiot. Znacie jakieś miejsce gdzie bym go tu mogła rozbić?
Tam, na końcu świata patrzyłam jak w barze najpierw zapada spokój, a potem na skutek burzy mózgów pojawia się rozwiązanie- na punkcie widokowym, w kościele, w starej szkole… gdziekolwiek. Początkowo bardzo się takich spotkań bałam, biwakowałam w zakazanych krzakach (na terenie parku nie wolno rozbijać namiotu), dyskretnie używałam latarki. Potem zaczęło mnie to bardzo bawić. Ludzie są tam spokojni, gościnni. Wędrowcy prawie nie znani. Być może jeszcze dzisiaj w Oceño, Tresviso, Alles, w Soto de Sajambre, w Camarmeña czy w Saint Romain… w pogrążonych w mroku maleńkich barach panowie, którzy piją tylko kieliszek (bo kto rano nakarmi zwierzęta) obgadują dziwną Polkę i zastanawiają się czy nie wystraszyły mnie czasem wilki, nie dopadł śnieg, czy aby nie marzłam…
Opiszę to jak zwykle po kolei. Picos d’Europa to niesamowite, różnorodne krajobrazy. Wapienne góry przypominające i Dolomity, i Korsykę. Strzeliste, urwiste bardzo strome. Na północy opadające do morza serią równoległych do wybrzeża, skalistych pasm, na południu oparte o pofalowany płaskowyż. Dziwne, bo niemal pozbawione jezior czy rzek- znikających w setkach wszechobecnych jaskiń. Przez to trudne do wyobrażenia. Doliny nie opadają, kończą się gdzieś, znikają jak woda. Na mapie trudno poznać gdzie góra gdzie dół, wszędzie pełno rozpadlin i dziur. Pod skałami błoto, gęste jak dżungla lasy. Dziko, pusto i pięknie. Podobało mi się tam bardzo, chociaż niejednokrotnie strasznie błądziłam, koło namiotu trafiały się ślady niedźwiedzi i wilków, coś na mnie groźnie naryczało nocą.
Co do twoich inspiracji. Leśna swoim sposobem wędrowania urzeka coraz większą rzeszę ludzi. Wszyscy moi znajomi, którzy ją kojarzą, zwracają na to uwagę. W dzisiejszym światku turystów mało kto wprost piszę o tym, że nie ma parcia na dystans i tępo. A Aga z małych klocków buduje wielkie rzeczy.
Ja sam dawniej miałem parcie na żeby iść szybko, dużo jeszcze dalej. Myślałem, że na tym polega prawdziwa wędrówka wyjadacza. i nagle bam, ktoś kto podejmuje niełatwe wyzwania, ktoś kto z wędrówki uczynił sposób na życie, ktoś kto preferuje jej trudniejszą samotną odmianę pisze, że idzie naście a nie dziesiąt km, że w trasie ma czas aby posiedzieć i być a nie tylko gnać.
Miło jest poczuć, że jest się wstanie przejść 30 km albo więcej z dużym garbem ale nie to jest najważniejsze.
Brawo Aga!!!!
Aga jest sobą, Edek chyba jeszcze bardziej, tylko realizuje inne cele, ja też nie mam parcia na kilometry, ale mam bzika na punkcie marnowania czasu- jestem hiperaktywna, zawsze zajęta. Myślę, że nie usiądę, nie poleżę, bo przecież jeszcze mogę iść. Żal mi tej „zmarnowanej” drogi. Oduczam się tego teraz stopniowo, ale mogę tylko jak jestem sama. Jose z zasady idzie od świtu do zmierzchu, w Norwegii latem był z tym poważny problem. Na Islandii musiałam iść, bo jedzenie. Mam słaby żołądek muszę regularnie jeść, nie byle co, tylko to co mi nie szkodzi. Teraz przeholowałam z serem (zamiast owsianki) też z górskiego „łakomstwa”. Zamiast zejść do sklepu myślałam- jakoś wytrzymam…
Poza tym chciałam mieć czas na zdjęcia. Zmieniać obiektywy kiedy mi się zechce, stawiać statyw. To taka moja forma leżenia. Czasem jedno zdjęcie zajmuje mi pół godziny. Nie robię ich dla jakiegokolwiek sukcesu- robię dla siebie. Dużo nie wychodzi, ale fajnie jest sprawdzić,. bo może jednak… :)
Bardzo cenię ludzi, którzy konsekwentnie robią to co chcą, co pasuje im, a nie publiczności. Nie tworzą wizerunku, nie popisują się. Fajnie, że piszą, że pokazują, że tak można. Ja też po swojemu biję im brawo.
Chyba jestem ;)!? ja wbrew pozorom tez nie ma parcia na kilometry i zaliczania kolejnych szczytów. Po prostu jeśli mogę jakąś trasę przejść w jeden dzień, to przechodzę ją w jeden a nie dwa. W tym drugim mogę pójść gdzieś indziej, jestem jeden dzień do przodu. Jeśli mogę gdzieś wejść to wchodzę, bo akurat z tamtego czy tego miejsca może być piękny widok. Nie chodzę na czas, tylko po prostu tak jak czuję, jak nogi podają. I prawdą jest także, że prawie wcale nie odpoczywam, nie jem za bardzo na trasie, nie robię sobie przerw. Nie dlatego żebym się gdzieś śpieszył, po prostu nie odczuwam takiej potrzeby. Przy okazji robię dużo zdjęć, lecz nie są to zdjęcia krajobrazowe, tylko sobie dokumentuje trasę. I lubię ją sobie później opisać po swojemu. By nie zapomnieć, by wracać. By mieć pamiątkę.
Co do Picos de Europa, rzeczywiście byłem, bardziej przejazdem. Górki są piękne. I dzikie. Deszczowa, zamglone, widać z nich morze, najwyższe szczytu są większe niż Rysy. Pogoda tu jest kapryśna ale czasem są słoneczne dni ;) Może bym nigdy w nie nie zawitał lecz dawno dawno temu wędrując po Pirenejach musiałem kupić buty. Wstąpiłem do sklepu w Jaca. I tak od słowa do słowa pani ekspedientka powiedziała bym chwilę poczekał. Pobiegła gdzieś na górę i przyprowadziła kolegę. Okazało się, że kolega ma firmę, organizowała górskie wyprawy i był to ….Polak. I on właśnie mówił, że za 2 dni wybiera się w Picos de Europa, piękne górę, coś jak Dolomity tyle lepsze, ha. Zapamiętałem sobie i za kilka lat sam pojechałem w Picos.
ja tak sobie żyję w dwóch światach:) Raz jestem tu raz tam… Wiem, że nie masz parcia na wyczyn. Po prostu Cię niesie, masz dużo siły, wpędzasz mnie w kompleksy, ale trudno, tak już jest :) Jose mnie też dobija, teraz kupił 100 litrowy plecak i dla treningu nosił 3 litry źródlanej wody (poza jamon serrano, serem, namiotem…). Już nawet o tym nie myślę, wypiłam tę wodę i już :) W Picos jest kłopot z wodą. Wypiłam kilka razy złą i rzygałam niestety. Nawet gotowanie mnie nie uratowało.
Ciekawe czy nie minęłam teraz tego Polaka. Szła grupa, zagadnęłam ostatniego i powiedział, że pierwszy to był Polak. Ten był Hiszpanem prowadzili tę grupę we dwóch. Nie pamiętam imienia chyba jakoś na K… Postraszył mnie śniegiem, a spadł dopiero za dwa dni:) Miło się z nim gadało.
Twoje opisy są równie ciekawe jak książka.
Czuję się trochę niezręcznie. Za książkę zapłaciłem
i otrzymałem pasjonującą opowieść.
Tutaj czytam Twe relacje, oglądam zdjęcia …
.. pozdrowienia M
dlaczego niezręcznie? Bo piszę za darmo? Tak długo jak mogę (bo kupujecie koszulki i ciepłe gatki) wszystko jest ok. Mam co jeść. Dużo mi nie potrzeba. jedyny powód dla którego myślę czasem o kolejnej książce to poczucie sukcesu- fajnie jest coś skończyć i zamknąć. Blog jest ciągły i to uczucie się nie pojawia, ale w sumie można się przyzwyczaić. Stąd chyba moja potrzeba robienia serii zdjęć. Są początki i końce. Napięcie, emocje i nadzieje i potem malutki sukcesik- album, z tym, że to też ma się ochotę wydać :) Muszę to jakoś sprytnie rozwiązać…
Zaglądam, a tu takie miłe rzeczy piszecie… Akurat teraz jak przez cały sezon ponowozelandzki próbowałam na nowo nauczyć się nie spieszenia i chyba nie do końca mi się udało. Dopóki moja kondycja nie była najlepsza miałam dużo czasu na odpoczywanie i oglądanie krajobrazów, bo nie miałam siły. Teraz mogę iść szybciej, nie robię przerw, więcej kilometrów to żaden problem, ale za to nie umiem odzyskać tego leniwego spokoju, nie mogę przysiąść, tylko muszę przejść trasę w jeden dzień, choć dawniej szłabym dwa… Budzę rano kolegów, bo nie mogę wytrzymać w namiocie – coś strasznego. No cóż, pewnie muszę się przyzwyczaić, a przynajmniej rozumiem teraz doskonale obie strony i to jak każdy jest sobą.
Kasiu, widzę fajne wapienne skały, czy kojarzysz tam w okolicy jakieś jaskinie czy inne miejsca bytowania ludzi pierwotnych? Chciałabym sobie kiedyś zrobić taką wycieczkę historyczną i myślałam o Hiszpanii.
Widziałam ulotki z tymi historycznymi jaskiniami, ale jakoś nie pomyślałam tak na serio żeby pójść. Cały czas mi się wydawało, że potem i tak zleciał mi cały czas. Są na pewno. Tam jest ogólnie organizacyjny galimatias, bo raz jesteś w Asturii, raz w Kantabrii, a raz w Leon (pomieszane to mocno), a oni się nie komunikują. Jakby to były obce kraje. Podobałoby Ci się tam. Jest kilka niskich szemranych GR-ów co to nikt nimi nie chodzi więc pozarastały. Na GR 109 dwa razy na jednym odcinku się kompletnie zgubiłam, nikt o tych szlakach nie wie, nikt nie chadza, a tereny są super, nawet te niskie. Leśne bardzo :)
Z gonieniem i myśleniem o wynikach- zaczęłam się nad tym zastanawiać przeczytawszy książkę Łukasza. Potem na Islandii, kiedy chciałam jednak tę wyspę jakoś przejść. Dlatego odpuściłam i poszłam na Hornstrandir. Dopóki jest tak jak napisał Edward- idę, bo mogę i chcę, dla czystej przyjemności jest ok, gorzej jak człowiek idzie żeby coś skończyć, zdobyć, pokonać. Też o tym pisałaś przy okazji Nowej Zelandii, gdzieś w trakcie relacji. Myślę, że Góry Kantabryjskie to świetne miejsce żeby zwolnić. W tym kompletnym turystycznym nieogarnięciu nie da ani iść szybko, ani nawet z sensem, czyli najlepiej wychodzi beztroskie błądzenie. A przy okazji pojawiają się tam lokalne smaczki- niesamowicie mnie teraz cieszyły, opiszę to wszystko po kolei, bo nie chciałabym zapomnieć. To drobiazgi, ale właśnie one wydają mi się teraz ważne. Czyli w moim wypadku kuracja pomogła- zwolniłam.
Marzy mi się trasa, na której będą takie dzikie, niezagospodarowane jaskinie, chciałabym móc w nich nocować, może rozpalić małe ognisko i poczuć się jak Neandertalczyk… Albo chociaż jakieś nisze skalne i ładne zakątki. Szemrane, leśne GRy brzmią kusząco, kojarzę 201 i 202, 109 nie ma nawet na traildino.com, więc nie wątpię, że jest zarośnięte!
Czasami trudno nie wpaść w pułapkę wyścigu, zwłaszcza jak ma się przed sobą konkretny cel. Ambicja daje o sobie znać, ale pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć, to bywa trudne. Z Łukaszem mierzyliśmy nasze kroki – możesz się domyślić ile moich przypadało na jeden krok wysokiego faceta :-)
No to czekam na relację z kuracji!
Takich to tam jest mnóstwo, kiedyś w nich mieszkali pasterze, kłopot w tym, że teraz bywają tam kozy:)
Kiedyś dawno temu zdarzyło mi się palić watrę w szałasie na Waksmundzkiej. To było w innej epoce. Kilka dni wcześniej zaginął ksiądz Popiełuszko, wszyscy podejrzewali, że nie żyje. Byliśmy na Rusinowej, ktoś słyszał że ma być nalot, nie chcieliśmy robić kłopotu (i ryzyka) księżom na Wiktorówkach i poszliśmy nocą na Waksmundzką. Był mróz. Do dzisiaj pamiętam zapach jaki wydzielały nadpalone owcze bobki. Miał trwałość przynajmniej kilku miesięcy. Włosy, ubranie… Także gdybyś to serio planowała weź to też pod uwagę:)
GR 201 jest bardzo ładny, tylko kawałek nie zgadza się z mapą, po prostu brakuje początku. 201 bardzo fajny, fragment z gapiostwa pominęłam znalazłam go dopiero koło Sotres. Oba są dość popularne jak na te góry.
W Schronisku Caseton Andara była gazeta z mapką, sfotografowałam, pokażę za chwilkę. Zgodnie z nią powinny tam jeszcze być: GR 71 (na wschód), 103, 105,2 (do Oviedo), 108 z Covadonga do Gijon, w teorii one się nawet łączą. Są jeszcze krótsze żółte szlaczki, niektóre świetne np łączący Tresviso z Oceno- dobrze że go olinowano, nie mam pojęcia jak tamtędy chodziły stada. Jaskinie też tam są tylko nie ma wody. No i nie ma tego na mapach.
Psujesz mi romantyczne wyobrażenia :-)
oj na pewno coś na to poradzisz jak już wiesz:) Okadzanie ziołami? Kopanie dołków do czystej ziemi? Miotełka?
Zapomniałam- podobno w niektórych jaskiniach przechowuje się dojrzewające sery- w tajemnicy, bo tam zdobywają swój niepowtarzalny smak :)
Albo miotełka z gałązek, albo zignoruję :-)
Coponiektóre sery zdają się wydzielać podobny aromat do tego omawianego powyżej, więc trudno stwierdzić czy mnie to martwi czy cieszy :-)
oj, sery to tam były nieziemskie, musisz koniecznie sprawdzić osobiście :)