Pogoda nie zmieniła się nocą, więc rano porzuciłam plan przejścia ciekawiej- górami i zeszłam do Sotres. Padało, widoczność była wyjątkowo marna, ale bez mrozu, więc nie groził mi lód. Zejście prowadzi wygodną ścieżką wzdłuż żebra, z którego czasem pojawiał się jakiś ochłap widoku – wyłącznie w dół. Tuż przed szosą minęło mnie dwóch panów, pytając optymistycznie czy może schronisko już nad chmurami. Niestety Caseton Andara leży za nisko. -We mgle- wyjaśniłam, ale to ich nie powstrzymało. Poszli dalej. Wyszłam na drogę i tym samym wydostałam się z chmur. Pod nimi jak zwykle padało.
Do Sotres jest 8 km. Już po kilku, może dwóch czy trzech udało mi się zboczyć na plątaninę polnych dróg doprowadzających okrężnie do miejscowości. Jeszce kiedy kupowałam słynny błękitny ser (w dziwacznej okrągłej mleczarni) padał deszcz. Padało kiedy walczyłam z dwudzielnymi (jak w pasterskich szałasach) drzwiami jakiegoś baru i wtedy kiedy w końcu udało mi się znaleźć ten najlepszy (polecany przez pana z mleczarni), który był jednocześnie sklepem. Rozsiadłam się tam wygodnie mając zamiar cokolwiek zjeść, ale okazało się, że w zasadzie nie ma nic dla alergika. Kupiłam kawę, czekoladę i ser, pogadałam chwilkę o trasach i mapach, a kiedy przypadkiem wydało się, że jestem z Polski, pani barmanka podzieliła się ze mną swoim obiadem- ryżem w jakimś pomidorowym sosie- pysznym. Znała polskich speleologów eksplorujących od lat jaskinie Picos d’Europa (pozdrawiam!:))
Z żalem opuszczałam to ciepłe wnętrze. Zaparowane, obwieszone egzotycznymi serami. Przytulne i gościnne. Pani z baru widząc jak wstaję, pomogła mi zarzucić pelerynę dorzucając jeszcze garść dobrych rad. Mokre ciuchy kleiły mi się do rąk, do nóg. Na zewnątrz deszcz. Zimno, buro…Z braku widoków mgła na postrzępionych szczytach wydawała mi się bardzo ciekawa. Szłam tak przez kilka minut patrząc w górę i nagle, jakby na skutek wizyty w barze pojawiły się tam plamy błękitu, potem słońce. Wybrałam szlak w kierunku Bulnes i leżącego jeszcze niżej kanionu Cares. Miałam zamiar przenocować w leżącym po drodze schronisku Terenosa, ale kiedy tam dotarłam (w międzyczasie znów czasem tonąc we mgle), okazało się że jest otwarte, ale nie dla turystów tylko z powodu jakiejś prywatnej imprezy.
Wypiłam kawę, czując się niezręcznie. Chmury opadały i unosiły się tylko muskając budynki. Mgła była chłodna i sucha. Wiedziałam, że przepisy na to nie pozwalają, ale pomyślałam, że to najlepsze wyjście- a może… mogłabym gdzieś rozbić namiot? – spytałam.
-nie wolno- wycedził bez namysłu pan prowadzący schronisko (który niedawno widząc jak się wynurzam z mgły odszedł spluwając przez ramię)
-nad schroniskiem jest taka łączka- powiedziała jednocześnie pani…
Nabrałam wody i poszłam, tak jak wskazała. Podejście było śliskie i strome. Łączka mikroskopijna, widok wspaniały. Skaliste szczyty ponad morzem gęstej mgły. Podziękowałam przechodząc znów koło schroniska rano. Gdybym się tam nie wdrapała, albo gdybym zeszła w dolinę, w stronę Bulnes (czy -chociaż to tak niezręczne uparła się i została) nie widziałabym nic oprócz mgły. Gdybym nie spytała, nie trafiłabym na tę łączkę- miała rozmiar małego namiotu, a wokół tylko skały i krzaki. Kiedy schodziłam z jadalni wynurzyła się grupka przyjaciół schroniska, która świętowała tam koniec sezonu- czas wolności od takich jak ja.