Trzeciego dnia przeszliśmy tylko krótki odcinek. Wczesnym popołudniem, które tak daleko na wschodzie i w lutym było już w zasadzie wieczorem (słońce zachodziło wtedy tuż po drugiej) zatrzymaliśmy się na chwilkę przy jakimś domku. Nawet nie to, że byliśmy zmęczeni, trasa biegła ciągiem jezior- po płaskim, ale na werandzie stała ławeczka, a mi było bardzo trudno siąść na śniegu. Musiałam zjeść żeby połknąć tabletkę- trzymałam się tylko dzięki przeciwbólowym. Już odchodząc odkryliśmy, że ta chatka to sauna, i że jest otwarta. Zostaliśmy na noc. Wieczorem przez kilka godzin topiliśmy śnieg dziwiąc się, że idzie to tak wolno- nie wiedzieliśmy, że jest wielki mróz. Zużyliśmy wtedy 1/3 butli i przez kolejne dni martwiliśmy się, że mamy za mało gazu.
Do Sevettijarvi nie było stamtąd daleko. Znów szliśmy jeziorami, rano pięknie zalanymi mgłą. Pogoda pogorszyła się i przed południem zaczął padać śnieg. We wsi się zgubiliśmy. Chyba z powodu zamieci nie zauważyliśmy prowadzącego tam skrótu, minęliśmy zabudowania, wróciliśmy i klucząc pomiędzy podwórkami, reniferami, kupkami siana próbowaliśmy odtworzyć miejsca opisane latem przez Leśną. Zimą nie bardzo widać strukturę wsi, znikają drogi, pojawiają się jakieś inne przejścia. Przy kościele trafiliśmy na samochód i miłą panią, która poprowadziła nas na kemping. Znów zostaliśmy na noc przed zmrokiem, ale Sevettijarvi to ciekawe miejsce i szkoda by go było nie zwiedzić. We wsi mieszka społeczność Skolt Sami. To pierwotni mieszkańcy Laponii, prawosławni, mówiących innym językiem niż reszta Samów. Jest tam kościółek (zimą zamknięty), jest pełen podwójnych krzyży cmentarz, skansen i wielka szkoła gdzie zjeżdżają się dzieci nawet z miejsc odległych o 70 km, a językiem wykładowym jest skolt sami. Czekając na gulasz z renifera (na kempingu można zamówić jedzenie) poznaliśmy trzech miejscowych panów. Byli kuzynami, hodowali renifery (4000 sztuk na obszarze sięgającym aż pod Ivalo czyli długim na ponad 100 km), jeden z nich uczył rodzimego języka. Miło się z nimi rozmawiało. Okazało się, że widzieli nas już wcześniej w Naatamo. Ja też, jak przez mglę pamiętałam mężczyzn ubranych w zebrane w talii płaszcze- jak sukienki z pasami pełnymi ozdobnych noży. Takie stroje były tu normalne. W Naatamo mieszały się z turystami w skuterowych kombinezonach, Rosjankami w lisich futrach i białych botkach i ciepło ubranymi ludźmi, którzy przyjechali na codzienne zakupy. Jose mierzył sweterki, więc pewnie trudno było nas nie zauważyć.
Wieczorem poszliśmy jeszcze do sauny-Nic nadzwyczajnego- skwitował to (pierwsze w życiu) doświadczenie Jose- identycznie spocony czułem się się w Barcelonie ubrany w te wszystkie ciepłe rzeczy…