Szłam skrajem lawowego pola, o ile się dało po śladzie samochodu. Odciski kół trwają na Odadahraun latami, ale nie widać ich na każdym podłożu. Znikają w skałach, pod nanoszonym przez rzeczki błotem, w ruchomych piaskach. Początkowo biegły wzdłuż skarpy Blafjall, potem przez pole lawy u podnóża srebrzystych pagórków. Daleko na horyzoncie sucha mgła zasłaniała i odsłaniała mur ośnieżonych gór- wśród nich jak sądziłam Askję. Droga- lub cokolwiek to było miała swoją logikę. Trzymała się granicy lawy i piaszczystych lub kamienistych wzgórz- starych (geologicznie) wysp w morzu srebrnego piachu i czarnych wulkanicznych skał. Świeciło słońce, powietrze drgało, pustynia wydawała się nieskończona. Koło południa znalazłam strumyk wypływający z płata grubego śniegu, dalej było jeszcze kilka śniegowych kałuż, ale woda w nich już lekko nieświeża, z posmakiem porostów i mchów. Ostatnie z daleka widoczne góry były chyba zbyt trudne dla samochodów. Ślad odciśnięty przez coś większego niż zwykłe 4/4 w końcu znikł, a na wprost otworzył się widok na świeżą lawę. Skalistą pofałdowaną. Jeszcze nie skruszoną w czarne piachy i nie porośniętą kępami srebrzystych mchów.
Po drugiej stronie piętrzyła się Kollottadyngia- płaski stożek w poziome czarno białe paski. Wydawała mi się bardzo bliska, więc chociaż było już koło piątej ruszyłam z optymizmem. Tu nie było już śladu poprzedników. Kluczyłam wdrapywałam się na skały i przeskakiwałam szczeliny patrząc z nadzieją na wciąż niby bardzo bliski śnieg. Pokonanie tego labiryntu zajęło mi ponad 4 godziny. Dalej stok zaczął się lekko podnosić, ale lawa nie znikła. Kollottadyngia nie była skalistą wyspą tylko wulkanem, winnym chyba tym wszystkim spustoszeniom. Lawa ciągnęła się aż do końca, czym wyżej tym częściej przykryta śniegiem. Widoczne z daleka pasy okazały się wgłębieniami zalanymi wodą z roztopów. Nie uniknęłam wpadania w ukryte pod śniegiem strumyki i aż do nocy podchodziłam szukając jakiegokolwiek skrawka suchego miejsca na namiot. Znalazłam je dopiero na przełęczy, szerokim na chyba kilometr siodle, pełnym zamarzniętych jeziorek i śniegu. Z mętnej bieli wystawał piaszczysty pagórek- na górze prawie płaski, i prawie suchy- woda ociekła. Rozbiłam tam namiot, już po północy, kiedy zgasły resztki zachodu słońca. Zdążyłam tylko zerknąć na zejście- nie ideał, ale też nic trudnego. Po około 45 kilometrach skakania byłam potwornie zmęczona.
Rano lepiej przyjrzałam się drugiej stronie. Cały teren pomiędzy Kollottadyngią, a Herðubreið pokrywało pole lawy. Na mapie pokazane jako teren zielony w rzeczywistości porośnięte rzadkimi kępami szarych porostów, pozalewane przez roztopy, ponure pod deszczowym znów niebem. Gdzieś w tym wszystkim powinien być Breadrafell i znakowana ścieżka na Askję. Znalazłam je dopiero po południu. Schron był zamknięty, siąpiło. Ugotowałam wodę z kałuży i poszłam jeszcze kilka kilometrów aż do lepszego, osłoniętego przed wiatrem miejsca. Deszcz narastał. Zdążyłam przemoknąć więc widząc łachę piasku wśród skał wpasowałam w nią jakoś namiot i padłam. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć, w zwałach pumeksów nie łatwo o biwakowe miejsce, a tu dodatkowo leżał śnieg- czyli woda. Zresztą co można zrobić z deszczem, w niekończący się polarny dzień. Najlepiej przespać, a potem choćby iść nocą. Obudziłam się o trzeciej. Deszcz ustał, a mnie, morze lawy i Herðubreið otulała półprzezroczysta mgła. Niebo było błękitne, schronisko w Dreki odległe o kilkanaście kilometrów. Pomyślałam, że to wspaniała okazja. Nie pada, więc idę na Askję!