Dojazd z Fjallsarlon do Skatafell okazał się bardzo prosty. Zabrało mnie dwóch Niemców jadących za Vik. Byli zdziwieni, że chcę wysiadać, ale bardzo uprzejmie podwieźli mnie aż na kemping. I tu koniec przyjemności. Mnóstwo ludzi, trudno powiedzieć, że tłok, bo też dużo wolnego miejsca. Drogo, bezdusznie. Brudne toalety. Zero miejsca do wysuszenia rzeczy, za to mnóstwo tabliczek, że tu nie można. Prysznic za pieniądze- betonowy lodowaty i brudny- woda owszem ciepła, ale przez krótki czas. Brak kuchni, nie tylko kuchenki, ale też i miejsca gdzie można by usiąść wewnątrz i rozstawić swój gaz- tylko malutka, też brudna wiata i kilka kamieni dla osłony palnika. -Nic dziwnego, to park narodowy- wyjaśnił wystylizowany na hipstera pan w recepcji. Zrozumiałam, u nas też są takie parki. Pewnie lepiej było na tym skończyć rozmowę, ale wypytując z naiwności o szlaki, usłyszałam, że nie wolno zbaczać, nie wolno iść dotykać lodowca, że tylko po wyznakowanej ceprostradzie, albo z wynajętym przewodnikiem. -Dlaczego?- oburzyłam się, przecież nie jestem idiotką. Nie wejdę w szczeliny sama, bez sprzętu i map… Recepcjonista mi nie wierzył, powiedział, że wszyscy tak mówią, a potem giną i on – wolontariusz musi wstać, ubrać się i iść ich szukać… Współczułam. Najbardziej pogardy z jaką traktował ludzi- byli dla niego masą, stonką. Miałam nadzieję, że zgłoszenie się do służb ratunkowych, dobrowolne, jak sam powiedział odnosi chociaż zamierzony skutek. Nie miałam wątpliwości, że chodzi o podryw.
Po tym niezbyt udanym wstępie Skatafell wcale mi się nie spodobał. Padał deszcz. Widoczność była niewielka. Na kempingu nie było gdzie zostawić plecaka- był otwarty na parking, na drogę, pełen obcych. Objuczona wdrapałam się szlakiem w kierunku ponoć pięknego miejsca- Kristinartinder, ale z powodu deszczu i mgły przeszłam tylko krótkim kilkugodzinnym kółkiem mijając na zejściu Svartifoss- oblegany jak jedyna toaleta na dworcu.
Wyjechałam stamtąd autostopem, nie od razu i już zaczęłam wątpić czy nie utknę. Tak, jakby to strasznie komercyjne miejsce przyciągało inny gatunek ludzi niż ci, spotykani wcześniej na Islandii. Być może warto tam pojechać na krótko, zapłacić za wejście na lodowiec w zorganizowanej grupie i szybko uciec do innych atrakcji. Tego nie wiem. Zupełnie nie miałam ochoty na taki sposób zaliczenia lodowca.
Podobno, ale to usłyszałam już po powrocie, do lodu da się dojść przy sąsiednim jęzorze- Svinafellsjokull.
Pani Kasiu!
O ile wrażenia nt. tłumów i stanu infrastruktury w Skaftafell (nie-Skatafell) mogę potwierdzić, to nie chciałbym, aby ta okolica niepotrzebnie nabrała złej reputacji. Wręcz przeciwnie, to jeden z ciekawszych i piekniejszych kawałków turystycznej Islandii (turystycznej, w sensie łatwego masowego dostępu).
Wbrew pozorom, dojście do czoła lodowca lub wejście na niego z przewodnikiem to wcale nie najważniejsza atrakcja. Jest tu bardzo dużo bardzo widokowych szlaków, z doskonałymi panoramami zarówno w stronę oceanu na Skeidarasandur, jak i na góry (Oraefi + Hvannadalshnjukur) i lodowce (Vatnajokull, w tym Oraefi i Skeidarajokull). Niestety trzeba trafić na pogodę. Rejon znany jest też z bujnej jak na Islandię wegetacji, sporo awifauny, parę interesujących formacji geologicznych (to ostatnie bez szału w porównaniu do kilku innych miejsc, ale na ogól nieco dalszych od cywilizacji). Bardzo ciekawe są też niektóre doliny, polecam szczególnie Morsardalur (całodzienna wycieczka).
Miała Pani po prostu wrednego pecha, a i pora roku chyba taka sobie…