Pamiętam miękkość materaca, wygodę wstania bez płaszczenia się w ciasnym wejściu. Potem mnóstwo herbaty, też na zapas. W dziennym świetle mogliśmy lepiej obejrzeć domek. Był malutki, bardzo prosty, przytulny. Chatkowa książka zaczynała się w 1992 roku- być może wtedy Geir, jeszcze mieszkaniec południowej Norwegii zbudował hytte na dalekiej północy skąd pochodził. Na emeryturze posunął się jeszcze dalej i kupił tu dom. Wpisy z tego co zrozumieliśmy były głównie o rybach. Dodaliśmy też nasz, pewnie egzotyczny. Późnym rankiem schowaliśmy klucze w umówionym miejscu i ruszyliśmy dalej wzdłuż jeziora. Z odległości kilku metrów, w dzień, niezdobyty wieczorem szczyt dachu nie wydawał się wcale trudny. Lód leżał tylko po jednej stronie, gdyby Jose przystawił drabinę z boku, być może weszlibyśmy nie widząc problemu. Tak czy siak byliśmy bardzo zadowoleni z noclegu i wdzięczni. To zaproszenie było niezwykłe. Grzało serce.
Koniec jeziora był zasypany śniegiem, podobnie jak niska, kamienista przełęcz oddzielająca nas od wschodniego wybrzeża wyspy. Ktoś tamtędy przejechał skuterem robiąc ślad. To był pierwszy odcisk gąsienic jaki zobaczyliśmy tej zimy. Doprowadził nas do gruntowej drogi opadającej potem do szosy w kolorowej wioseczce – na oko wyludnionej. Z góry był wspaniały widok na Gimsoya- skalistą wyspę, którą opisy letnich przejść radziły ominąć autostopem. Rzeczywiście wyglądała na niezdobyta skałę, z daleka widzieliśmy ją niemal w całości, oddzieloną od nas wąskim fiordem. Szliśmy wzdłuż niego przez kilka godzin, słabo odśnieżonym asfaltem. Przyjemnie. Minęło nas kilka samochodów, ale nikt nawet nie spojrzał. Miałam wrażenie, że widzieliśmy je wszystkie dwukrotnie- to pewnie miejscowi wyskakujący po coś do sklepu. Nie przeszkadzaliśmy sobie.
Tuż przed nienadającą się do wędrówki główną szosą machnęliśmy i zabrał nas samotny turysta. Turek, których przyjechał tu oglądać zorze. Jadąc wzdłuż skał rozmawialiśmy o polityce. O wojnie, która niemal zawsze tli się na tureckich granicach, o konflikcie wschodu z zachodem, syryjskich uchodźcach i Kurdach. O historii, którą każda ze stron, każde państwo tworzy na użytek polityki i niemal dowolnie dopasowuje do potrzeb. Wybielaniu siebie, oskarżaniu innych… Przerażająco było wyobrazić sobie świat pocięty granicami- epicentra równoległych wariantów historii. Iskrzące na stykach. Nie zawsze weryfikowalne z wewnątrz. W wielu krajach nakazane odgórnie, umocnione ustawami, uprawomocnione karami…
Ciekawa rozmowa. Aż żal nam było wysiadać. Oldefiord okazał się skupiskiem kilku domków, bez sklepu. W głąb doliny skręcała nieodśnieżona droga. Doszliśmy nią do do ostatnich gospodarstw, typowych wielskich. Krowy, owce, kupy siana. Dalej tylko zamarznięty fiord i znakowany szlak, udeptany licznymi śladami rakiet. Kilka kilometrów dalej spotkaliśmy holenderską grupę, która zgubiła się i zawróciła. Nie zrozumieliśmy dokąd zmierzali, chociaż zatrzymaliśmy się i pogadaliśmy chwilkę. Głównie o rakietach. Holendrzy mieli MSR-y. Ciekawi byliśmy jak się sprawują. Nasze TSL-e był różne. Klasyczny model 365 Jose, z dodatkowymi zębami na stromiznach trzymał prawie jak raki, ale na zejściach bardzo spowalniał. Moje – wymyślne 438 były genialne na zejściach, ale parszywe na każdym trawersie i nieużyteczne na stromym podejściu. Holendrzy byli ze swoich zadowoleni, ale nie wiedzieliśmy w sumie w jakim terenie. Ich ślad widzieliśmy tylko na płaskim. Przysiedli przy zamkniętym domku otoczonym sztucznym świerkowym lasem. My też się tam zatrzymaliśmy. Chwilkę wcześniej moja rakieta (wysłuchawszy, że jestem z niej niezadowolona) obraziła się, załamała i pękła. Tym razem nie skrzydło (wymieniane już raz w ramach reklamacji), ale metalowy pręt podtrzymujący pietę. Chwilkę szukaliśmy koło domku czegoś czym by to można zastąpić, ale poza gwoździem nie było tam zupełnie nic.
Mapa zapowiadała tu prymitywny schron. Nie od razu zrozumieliśmy gdzie go szukać. Jest za rzeką. Przeciętą mostkiem kilkaset metrów w górę doliny. Prowadził tam stary narciarski ślad. Już z daleka widzieliśmy, że to dobry schron, nad drzwiami bieliła się tablica z napisem po norwesku i angielsku- otwarte. Wnętrze przypominało fińskie chatki. Drewniane, czyste, tylko bez drewna. Jose wrócił jeszcze i nazbierał trochę chrustu w świerkowym lesie, ja po kilku próbach użycia gwoździ (tu było ich jeszcze więcej) wykorzystałam do naprawy rakiety szpilkę od namiotu. Działała dobrze w pozycji na płask ( czyli do chodzenia po płaskim), ale nie można jej było podnieść.
Od dobrych kilku godzin zajmuje mnie wizja iskrzących granic, jakby to było jedno ze zdjęć. Przejmujące i ukazujące coś z prawdy.
ta rozmowa zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Dlatego opisałam, chociaż to nie bardzo na temat.