Rano poszłam obejrzeć Wojciechów. Jest tam Wieża Ariańska, sławna (podobno) kuźnia i modrzewiowy osiemnastowieczny kościół. W kuźni kuto podkowy „na szczęście” nie dla koni, do muzeum w wieży się nie dostałam, bo nie można było zapłacić kartą, a zapomniałam pobrać kasę z bankomatu. Bilet kosztował 6 zł, miałam 5. Kościół był zamknięty, ale można było zajrzeć do środka. Wewnątrz tak jak na zewnątrz modrzewiowa boazeria. Cień dużych drzew, ładne murowane ogrodzenie i ogłoszenie ostrzegające przed szatanem.
-Był też taki drugi niedaleko – opowiedział mi pan w ciuchbudzie gdzie wydałam moje ostatnie 5 zł. -Sataniści go podpalili w latach 80-tych. To my żeśmy naszego pilnowali z takim drugim. Dzień i noc żeśmy wartę trzymali. I uchroniliśmy. Panie tu po sukienki przychodzą lasem z Nałęczowa… Pożałowałam, że ja już nie zdążę i Nałęczów zostanie nieodwiedzony. Moja sukienka była w czarno-białą kratę, miałam zamiar ją założyć wjeżdżając do Lublina. Byłby szyk.
Zostało mi najwyżej 30 km. Pojechałam czerwonym rowerowym szlakiem prowadzącym od Kazimierza. Niektórych znaków brakowało, ale nie było wielkich rozterek. Ładna droga jak to na Lubelszczyźnie w górę i w dół. Pod Lublinem niemal same sady i gospodarstwa szkółkarskie, zagony pełne okulizowanych wiosną sadzonek. Do tego trochę malin i chmiel. Ładnie. Spokojnie, szlak unikał ruchliwych dróg. Wąskie asfalty, trochę szutrówek. Trochę kluczenia. Po południu znów zamoczyłam głowę i sukienkę w jakiejś pizzerii. Przesiedziałam chwilę w najgorszy skwar. Było upiornie. Stróżki potu na twarzy, bezwietrznie trochę podjazdów, na których trudno rozwinąć chłodzącą prędkość. Lublin zaczął się bardzo ładnie. Nie było przemysłowych przedmieść, ani magazynowych hal jak u nas. Domy zrobiły się nieco większe, ogrody nieco bardziej iglaste, mniej kwitnące. Znaki wyprowadziły mnie na nową rowerową ścieżkę, z której zjechały niespodziewanie w trawę. Przypomniało mi się, że miałam minąć Muzeum Wsi Lubelskiej. Rzeczywiście za płotem stały drewniane chałupy. Tylko jak by tam do nich wejść… Górka, kocie łby, zupełnie pusto. Pierwsza brama zamknięta, druga zamknięta, trzecia- mała furtka otwarta, a za płotem obiecujący napis Rzeźnik. Weszłam. Wokół ani żywego ducha. Znalazłam się na rynku galicyjskiego miasteczka, jak w scenografii do filmu. Krawiec, poczta, fryzjer, sklepy- wszystko odtworzone z najmniejszymi szczegółami, ale tylko do oglądania. Chyba ze dwie godziny kręciłam się po skansenie. Jest duży i ciekawy. Chałupy z różnych regionów Lubelszczyzny, całe podwórka, nawet uprawy koszone ręcznie i wiązane pasami jak przed 50-ciu laty. Jest też i restauracja, ale nie mieli już nic do jedzenia. Przyszłam za późno. -Może jabłko? Zaproponował pan z kosą. Te z drugiej jabłonki są dość słodkie. Zjadłam. Byłam głodna, nie zauważyłam, że już tak późno. Coś mi podpowiedziało żeby sprawdzić pociągi do Warszawy. Ostatni miałam za godzinę i 10 minut! Nerwowo objechałam pół skansenu i nie udało mi się znaleźć głównego wejścia. Minęłam cerkiew i drewniany kościół, ponownie zjechałam do chałup, które widziałam z rowerowej ścieżki i wystraszana, że nie zdążę na pociąg wyszłam tą samą bramką, którą się tam dostałam.
-Jak daleko na dworzec? – Krzyknęłam do jakiegoś pana- Daleko, najpierw trzeba do centrum. Lublin jest górzysty, niezbyt szybki, ale na szczęście mniejszy niż Szczecin. Żal mi było, że go nie zobaczyłam, to, co mijałam w pośpiechu było ładne. Wpadłam na dworzec na czas, kupiłam bilet dla siebie i roweru, i szybko, bezmyślnie w najbliższym sklepiku zapas płynów. Otwierałam je po kolei w biegu, najpierw zsiadłe mleko, bo byłam głodna. W dworcowej hali był straszny harmider, chyba kolonie. Z trudem się tamtędy przepchałam. Na peronie trzech uzbrojonych panów w czarnych koszulach zarekwirowało mi pół puszki piwa o smaku jabłkowo gruszkowym i zawartości alkoholu 2% twierdząc, że to w obronie publicznej moralności. W zamieszaniu nie założyłam szykownej sukienki.
Pociąg miał dla rowerów cały wagon, ale nie miał klimatyzacji. Nie było też warsu. Na szczęście miałam ponad 2 litry wody. Resztę zostawiłam wysiadając dziewczynie, która jechała aż do Szczecina, a zabrała ze sobą tylko małą butelkę. Ze względu na remont torów jechaliśmy przez Parczew i Siedlce. Do Warszawy aż 3 godziny-Rowerem bym szybciej dojechał- marudził jakiś starszy pan- a ja nie- odpowiedziałam. -Ja jechałam tu aż 4 dni.
PS: Nie napisałam Wam skąd ta wycieczka. Byłam u Radka. Zapaliłam świeczkę na grobie. Brzmi łatwo, wszystko jest łatwe jak to sprowadzić do kilku słów. Najpierw zapomniałam o zniczu, wróciłam do kramu przy wyjściu, potem okazało się, że nie mam zapałek, a zapalniczka, kupiona kiedyś w Finlandii nie ma gazu. Nie miała od dawna, ale używałam jej tylko do odpalania palnika i tam jej piezoelektryk wystarczał. Teraz też miałam palnik więc wydobyłam go z worka, nakręciłam, odpaliłam i niemal nie spowodowałam eksplozji znicza. Radek pewnie by się z tego śmiał…