Zeszliśmy drogą, w niedzielny ranek zupełnie pustą. W miejscu gdzie spodziewaliśmy się wsi stały tylko jedne zabudowania, zamek, który pokazywała mapa był na skarpie- kamienna baszta niemal niewidoczna wśród skał. Szosa pusta, pogrążona w cieniu. Autobus też niezatłoczony. Już nas nie dziwiło, że się nie zatrzymał. Ruszyliśmy w górę, w stronę Kajaran. Kapan kojarzyło mi się z wczorajszą imprezą i wolałam je zostawić z tyłu.
Machaliśmy co jakiś czas, ale samochody były tu bardzo szybkie. Minęliśmy wieś jeszcze uśpioną, bez sklepu, kiedy niespodziewanie zatrzymała się ciężarówka. Irański kierowca podwiózł nas do Lernadzor. Tu były sklepy. Długo czekaliśmy na swoją kolej, każdy z miejscowych był obsługiwany wcześniej niż my. Zjedliśmy na poboczu, jeszcze pobielonym przez szron. Ruszyliśmy gruntową drogą, ale znudziła nas, więc przecięliśmy jakieś suche łąki. Trafiliśmy na przemysłowe budynki. Ominęliśmy je, ale i tak wyszło dwóch strażników. Skinęliśmy głowami i ruszyliśmy w kierunku drogi, wcześniej przeciętej szlabanem. Dalej już słońce. Ciepło, resztki jesiennych liści w lasach. Strome podejście.
Pisk hamulców i rozklekotana łada. – Kto, skąd, dokąd, dlaczego… -Jak to możliwe, że ktokolwiek nas tu wypatrzył…? I w czym szkodzimy? To park narodowy? Rezerwat?- odpieram atakiem atak. – Nie, ale tak się składa, że jestem dyrektorem tego lasu i nie lubię jak mi tu chodzą obcy. Dyrektorowi towarzyszy strażnik. – Nie wsiądę-oponuje Jose. Nawet jak bym chciał to się nie zmieszczę. -Dokąd nas chcecie zabrać?- badam- ponad las. -Wsiadaj- decyduję za nas oboje. -Co za różnica, kilka kilometrów. Upychamy w bagażniku plecak Jose, mój ląduje na naszych kolanach. Przez kilka minut pokonujemy zakręt za zakrętem. Wysiadamy w Pukhurt. Łada zakręca i wraca. Czujemy się zdezorientowani. Przypomina nam się, że nie mamy wody.
Kilometry gruntowych dróg. Duże podejście. Buldożer, przy którym należy skręcić, potem coraz więcej błota, więcej śniegu i podmarzniętych kałuż. Góry na azerbejdżańskiej granicy odpierają wał ciemnych chmur. Trzymają się przez kilka godzin, potem poddają. Wał spływa na ormiańską stronę, zasłania Kajaran i wysoką przełęcz, na którą musi się wspiąć szosa do Iranu. Gdybamy gdzie iść. Drogi nie ma w naszej nawigacji. Wiem to, co zapamiętam z poprzedniego dnia- widok z przełęczy. Dwie długie równoległe granie łączące się nad doliną, do której zeszliśmy rano. Kiedy dochodzimy do przełęczy chmury podchodzą już z każdej strony. Przez chwilkę idziemy ponad nimi. Droga skręca, nie wiemy gdzie prowadzi. Depczemy ślad niedźwiedzia. Śnieg robi się coraz głębszy. Niedźwiedzia ścieżka schodzi z kamienistego zbocza. Ponad nim widzę ciemny punkcik. Patrzę przez teleobiektyw- to coś ma dach. -Zobaczmy – kuszę Jose. Schodzimy z drogi, trawersujemy wśród skał, zaczyna padać śnieg. Jose wyprzedza mnie, prawie biegnie. Budynek okazuje się toaletą. Kilkaset metrów dalej znajdujemy górniczy ambulans- letni pasterski dom. Jest otwarty. Kiedy wejdziemy do środka chmura podniesie się i zatopi nas mgła. Śnieg będzie padał przez noc i cały kolejny dzień.