Mgiełka nad oceanem. Nasza droga jeszcze pogrążona w cieniu. Herbata, gorąca tak, że aż parzy. Nagle samochód! Dwóch bardzo zdziwionych mężczyzn rozchlapuje naszą kałużę. Znikają za kolejnym zakrętem, tak dokładnie, że nie zobaczymy nawet śladów kół. Droga jeszcze przez kilka kilometrów wznosi się trawersem ponad palmowymi gajami. W stronę chmur. Za chwilę przejdziemy na ciemną stronę wyspy. Pewnie ochłodzi się, może będzie mokro… Myślę o tym oczywiście, pamiętam Hierro, ale widząc chmury głaszczące sosnowy las mam nadzieję, że szybko nie znikną. Edek fotografuje, zostaje z tyłu, więc kiedy mgła robi się całkiem gęsta, czekam, żebyśmy się nie pogubili. Przez chwilę, może z pół godziny nie widzimy zupełnie nic. Potem pojawia się zarys wybrzeża. Skały, biel wielkich fal. Wychodzimy na coś jakby balkonik. Trawiasty, świetny pod namiot. Eksponowany. Pod nami chyba z 1000 metrów w dół, przy ścianie uschnięty bukiet owinięty porwanym celofanem. Krzyczy ptak.
Schodzimy, zakosami przez las. Gęsto, ciemno, wciąż bardzo mgliście. Szlak oznaczono jako rowerowy (trudny, tylko dla doświadczonych rowerzystów). Niżej pojawia się więcej widoków. Północno-zachodnia strona Gomery nie jest tak ciemna jak zachód Hierro. Przez mgłę coraz częściej prześwituje wybrzeże, schodzimy w stronę pięknych gór. Przez mchy, zieleń, kwiaty, palmowe gaje. Kiedy jemy mijają nas dwie wędrujące panie. Matka i córka idą na lekko, zaplanowały wszystkie noclegi w hotelach. Zbaczamy z GR132 w stronę wybrzeża. Skalista plaża, fale wciągające błoto w głąb zatoki. Fragment drogi. Suche góry, szum morza, punk widokowy na grani, ścieżka wykuta w skałach, strome zejście. Edward jest coraz szybszy, ucieka mi, potem czeka w cieniu pod zboczem. Z góry widzę zatoczkę obrośniętą plantacjami bananów. Z bliska owocujące kłosy. Wielkie, często popakowane w foliowe wory. Są też dojrzewające papaje i knajpka nad plażą.
Zamawiam ziemniaki po kanaryjsku. Ugotowane w mundurkach, pokryte skorupką z soli, podane z dwoma kolorowymi sosami mojo, najlepszymi na jakie trafiłam. Nabieram wody, proszę o zapalniczkę. Ładuję baterie. Zanim zjemy bar wypełnia się eleganckimi gośćmi. Górę doliny zalewa rozświetlona mgła. Szczyty w Parku Narodowym Garajonay wydają się bardzo dalekie. Mogliśmy do nich podejść teraz, ale kusi nas piękne wybrzeże. Zamiast do Hermingua, jak wcześniej planowaliśmy ruszamy w stronę Agulo. Wchodzimy w cień, mijamy spokojne miasteczko. Szlak prowadza nas w górę i w dół. Edi jest coraz szybszy. Zostaję z tyłu na zakręcie patrzę po raz ostatni na Teide i myślę, że jak go nie sfotografuję to wrócę, nie wiem czemu, czasem po prostu tak jest. Nie fotografuję, gonię Edwarda. Za zakrętem wyłania się kolejna wieś. Nie spodziewałam się, mapa to przemilczała. Dolinę przecina szosa, na wąskiej ścieżce biegnącej wzdłuż ogrodów nie ma ani odrobiny miejsca pod namiot. Kilkaset metrów przed ujściem tunelu Edi znajduje równą zatoczkę. W ogrodzie obok jest basen. Oczami duszy widzę już kąpiel, może nie w czyimś zbiorniku (jestem obrzydliwie brudna), ale chociaż prysznic z nielimitowaną ilością wody. Taki obozowy wylewany z butelki… Edek biegnie jeszcze wyżej ponad drogę sprawdzić czy tam nie byłoby lepiej, nie jest więc wyciągamy biwakowe rzeczy. Ja na złość zatrzymują się dwa samochody. Wysiadają z nich jacyś faceci i demonstracyjnie nie zwracając na nas uwagi łażą po otaczających nas tarasowych pólkach. -Co robimy? może spytam czy możemy tu przenocować?-po co, to przecież nie jest na niczyim polu, to droga. Próbujemy przeczekać, może sobie pójdą, ale bez skutku. Stają przy samochodach gadają, czekają? Edward biegnie tym razem z powrotem w dół- na zakręcie zapamiętam nie najgorsze miejsce. To skąd był widok na Tedie. Nie jest zachwycony, ale faceci nie odjeżdżają więc tam wracamy. Ściemnia się, uliczne lampy oświetlają nadmorską mgłę. Miejsce rzeczywiście nie nadzwyczajne, namiot przegrodziłby całą ścieżkę. Robię herbatę. Edi biegnie jeszcze raz pod górę, wraca zadowolony. Nie ma nikogo. Ładujemy plecaki i znów podchodzimy kilkaset metrów. Wyciągamy namiot. Przy tunelu znów zatrzymuje się samochód. Facet z latarką lata w górę i w dół, zagląda w chaszcze, świeci pod krzaki. Basen o którym marzyłam w świetle dnia marszczy wiatr, woda wydaje się lodowata. Przypominają mi się narzekania Jose, jeżdżącego z upodobaniem rowerem nocą, jak w jakieś wsi, którą mijał regularnie po północy wezwano policję żeby sprawdziła co to za obcy… Schodzimy, wracamy aż do innej drogi, tam gdzie na mapie odchodzi ścieżka do kapliczki. Chwilę idziemy po dzikim, ładnie, chociaż bardzo w dół. Za zakrętem znów pojawiają się światła. Domy… Zawracam, znajduję płaskie miejsce. Zbieram kamienie. Edward milczy. Czasem mam wrażenie, że wzajemnie czytamy sobie w myślach, teraz wolę tego nie robić.
Huczy morze, świecą hotele Teneryfy. Rozjaśniona od spodu chmura napływa na górę ponad nami i roztapia się w niebie pełnym gwiazd. Prom z Los Cristanos na La Palmę znika za horyzontem. W ciszy przekazujemy sobie na zmianę statyw.