Taka długa podroż samochodem budziła u mnie mieszane uczucia. Prom z Gdyni prawie do Sztokholmu -ok, lubię promy. 1300 km głównie przez Szwecję na oko to też nic strasznego. Odległość, która dzieli mnie od alpejskich przełęczy, nie raz przeskakiwałam ją w jedną noc… Decydując, że pojadę w pospiechu, bo zdecydowaliśmy w ostatniej chwili zapomniałam, że to Skandynawia, pełna radarów i ograniczeń prędkości. Kiedy zjechaliśmy z promu nawigacja pokazała, że dotrzemy za 17 godzin! W rzeczywistości wyszło ich ze 20. Na szczęście nie musiałam prowadzić. Przez cały dzień podziwiałam niekończący się las przerwany czasem plamą jeziora. Bałtyckie fiordy. Kilka domów, czerwonych jak to zwykle w Szwecji. Jeden niebieski. Słońce coraz niżej i coraz bardziej na wprost nas. – jedziemy z zachód!- zaśmiał się obudzony nagle Roman. Było koło 11-tej w nocy. GPS kazał nam skręcić i odjechać od zatoki Botnickiej. Musieliśmy dojeżdżać do koła podbiegunowego, ale trudno nam było ustalić gdzie jest. Minęliśmy je niepostrzeżenie. Wzdłuż szosy szumiała wielka rzeka. Słońce nie zaszło. Aldek zmienił się na chwilę z Romanem. Wjechaliśmy we mgłę. Roman jechał coraz wolniej i nagle zaspany zapomniał o automatycznej skrzyni biegów i nacisnął znienacka hamulec ( myśląc o sprzęgle). Polecieliśmy do przodu. Tuż przed nami, oddzielony od asfaltu płotem stał nieco zdziwiony łoś. Niemal nierealny we mgle. Aldek znów siadł za kierownicą. Szosa była zupełnie pusta. Podobnie jak stacja benzynowa, ostatnia w Szwecji. Automatyczna i trudna do rozgryzienia, może dlatego, że byliśmy tak zaspani. Słońce stało nisko nad horyzontem, aż do drugiej utrzymywały się bajkowe kolory. Później światło zbladło, ale uczucie nierzeczywistości zostało. Szosę okupywały stadka reniferów. Zwalnialiśmy, czekaliśmy aż przejdą. Zaaferowane samice poganiały młodziutkie cielęta, znad jakiś bagien poderwał się wielki ptak. Stawaliśmy kilkukrotnie. Bo piękny widok, bo trzeba odetchnąć, bo zdjęcie. Roman już się nie obudził, ja bałam się automatycznej skrzyni biegów, jakimś cudem Aldek nam nie padł. Chwilkę przed ósmą dojechaliśmy do Muonio i poczekaliśmy na otwarcie sklepu. W Kalmankaltio byliśmy wczesnym przedpołudniem. Nie wyszliśmy już dalej tego dnia. Roman zabrał ze sobą prototyp, który musiał sprawdzić. Składany wózek potrzebny mu na kolejny wyjazd. Zapakowaliśmy go najciężej jak się dało i przeszliśmy się przez najgorsze błota. Zeszliśmy, podeszliśmy, sforsowaliśmy las, bagno i potok. Wymieniliśmy uwagi i ponownie spakowaliśmy urządzenie. Trochę szkoda, że nie mogliśmy go użyć w dalszej trasie. W samochodzie zostały wygodne namioty Aldka i Romana, zostało ciężkie, a smaczne jedzenie i flaszka domowej wiśniówki. Może kiedyś pojazd zostanie dopracowany i zamiast ładować wszystko na grzbiet będzie można zrobić się (lub kogoś ) w konia i wybrać się na wczasy w bezludzie. Tymczasem wyruszyliśmy jak zwykle- na lekko. Obarczeni jedzeniem na 8 dni. Z tylko jednym (moim) namiotem i leciutkim (300 gramowym) tarpem Romana. Romek wziął ze sobą wędkę, ja statyw 2 obiektywy i aparat. Mieliśmy 3 butle z gazem, Aldek niósł bardzo wydajny garnek- panowie nie mieli zamiaru głodować i rezygnować z ciepłej herbaty. Tylko tyle ekstrawagancji, może poza lekkimi kaloszami- dałam się przekonać i też zabrałam je zamiast zwykłych dla mnie neoprenowych skarpet. Pomimo ograniczeń i rygorystycznego pakowania, nie wyszło lekko. Przenocowaliśmy w namiotach na górce powyżej chatki (był w niej tłok). Brzózki dopiero się zieleniły. Bzyczały pojedyncze komary. Krajobraz wydawał mi się szary. Świat jakby jeszcze uśpiony i nadal bardzo mokry po zimie. Towarzyszyło nam wspomnienie jesiennego przejścia przez Poyrisjarvi Wilderness Area opisanego na blogu Agnieszki. Leśna poszła wtedy polną drogą omijając część chatek. My postanowiliśmy je wszystkie zaliczyć. Intrygowały mnie już od dawna. Zaczepiały przy każdym planowaniu tras. Dziwiły… jak to możliwe, że na mapie są domki, do których nie prowadzi żaden szlak! Pomyśleliśmy, że to teraz sprawdzimy.
Czy Roman to ten od Robertsa?
Fajnie, że mieliście pojedyncze komary. Mnie i Pimowi dały się we znaki ostatnio na Słowacji. Zdążyło namnożyć się tego tałatajstwa po majowych deszczach.
Tak, ten od Robertsa :) Zaplanował wyjazd tak żeby nie było komarów i prawie trafił. Dopadły nas dopiero w ostatnich dniach. U nas w Szczecinie też strasznie gryzą, tak naprawdę to pojechałam już pogryziona i te „polskie” bąble mi się najbardziej babrały. Gdzie byliście?
Byliśmy w Górach Czerchowskich. Bardzo fajne puste pasmo przylegające do B. Sądeckiego w okolicach Powroźnika i Leluchowa.
Relacja niebawem, muszę jeszcze dorzucić zdjęcia i troszkę okiełznać tekst. :D
no właśnie zajrzałam i nic nie było:) Znalazłam za to ciekawą relację z zimy. Fajne zdjęcia, ładnie tam bardzo u Was. Szkoda, że mam tak daleko.
Masz na myśli ten wpis z wspólnych nart z Pimem. 😊 też bardzo lubię nasze góry zimą. od kilku lat moja główna aktywność przesunęła się z lata na okres od jesieni do wiosny. A co do odległości, to może ja i Michał kiedyś wyciągniemy cię na escapade w naszych Beskidach. Oczywiście zimową porą 😊?
chętnie, chociaż nie wiem czy Wam dorównam :)
To ciekawe. Bo ja myśląc o ewentualnym wspólnym wyjeździe z Tobą mam takie samo wrażenie tyle, że vice versa … :)
:)
Mialam tylko 5 dni, nie potepiaj mojego chodzenia prosta droga i omijania chatek :-) Chcialam zajrzec do Naltijarvi, ale ocknelam sie jak juz ja minelam i nie chcialo mi sie wracac…
ależ nie potępiam! i tak nie rozwinęlibyśmy takiej prędkości, Roman z Aldkiem mieli podobne podejście jak Ty w Lemmenjoki, przyjechali odpocząć. My też nie „zdobyliśmy” wszystkich chatek, została jedna daleko na południu- Nallatupa. Nie po drodze, bo poszliśmy dalej na północ i zachód.