Po zmierzchu, w otoczeniu ciężkich chmur Olafsfjordur wyglądał ponuro. Przeszłam mostem na drugą stronę fiordu, pogubiłam się w porcie, pomiędzy stelażami do suszenia dorszy (jak na Lofotach), nawigacja pokazywała tam plażę. Podeszłam drogą 803. Asfalt skończył się przy kilku domkach. Szlak, który wybrałam powinien być znakowany. Byłam pewna. Mapa Trollaskaga No.2 rozróżniała 3 rodzaje szlaków. Widoczne w terenie (linia przerywana), niewidoczne i nieznakowane (większość) i jeden znakowany. Mój. Zastanawiałam się czy również jest niewidoczny, ale początkowo był wręcz wydeptany. Mech przecinały ślady rowerów. Na rozwidleniu postawiono mostek. Przenocowałam przed nim, na jedynym w miarę płaskim i suchym- górce obok zaparkowanej wieki temu przyczepy. Prawdopodobnie przywiozła tu jakieś materiały budowlane, może ten most?
Spałam długo. Miałam zamiar aż do południa, ale znudziło mi się oczywiście wcześniej. Zanim przestało padać obejrzałam jeszcze okolicę. Druga dolina, którą wiódł nieznakowany szlak wydawała mi się łatwiejsza. Gdyby prognoza nie była taka zła, pewnie bym ją wybrała. Ale przecież tyczki, przecież mgła… Ruszyłam koło 11-tej. Dnem doliny otoczonej murem prawie pionowych ścian. Nie umiałam sobie wyobrazić wyjścia. Do tego te rowerowe ślady… ścieżka wydeptana. Na końcu lodowiec, czyli raczej nie tam. Ślady skończyły się nagle, przy brodzie. Za rzeką stała pomarańczowa tyczka. Przyjrzałam się jej z niedowierzaniem. Nie widziałam drugiej, nic nie wskazywało żeby ktokolwiek tamtędy szedł. No nic, ściągnęłam buty. Woda do kolan. Dalej kamienny gruz. Poszłam w prawo, potem w lewo. Nic. Dopiero po chwili wypatrzyłam kolejną tyczkę. Na wprost. Szlak wspinał się prosto do góry. Tyczki były poustawiane bardzo rzadko. Prawdopodobnie obeszły najbardziej strome, ja niestety nie. Nachylenie około 50 stopni, glina, złomiska, piarg. Nade mną rysował się skalisty żleb. Zanim tam doszłam otoczyła mnie mgła. Widoczność siadła. Ja też usiadłam na chwilkę pomyśleć. Bród gdzie zaczęłam podejście był na wprost w dół. Widziałam go czasem jak mgła się rozwiała. Szlak wydawał się logiczny. Prosto w górę. Tak poszłam. Stromizna wymagała czasem użycia rąk, ale najbardziej stresująca była ruchomość skał. Nic się tam nie trzymało. Byle do góry. 100, 200, może 300 metrów. Koniec wieńczył stromy śnieg. Grań była czerwona, gliniasta. Druga strona opadała do kotła wypełnionego chmurą i śniegiem. Pionowo. Poszłam granią. Następny żleb również zbyt stromy, trzeci dawał pewne nadzieje. Wspinaczka, ale po skale, nie glinie. Zeszłam ostrożnie kilkanaście metrów na półkę skąd dawało się wyjrzeć. Strasznie stromo. Spróbowałam zejść jeszcze niżej i chwyt, który wyglądał na odwieczny został mi w dłoni. Kolejny też. Pumeks jest kruchy. Wystraszyłam się i wróciłam na grań. Nie było na niej żadnej tyczki, czyli to chyba jednak nie tu. Schodziłam powoli, bardzo ostrożnie, tę samą drogą. W pewnym momencie płyta, na której stanęłam myśląc, że to solidny głaz (pół metra na metr) najwyraźniej płaska ruszyła w dół, a ja z nią. Prawie jak Legolas na murze w Helmowym Jarze, tylko ja szybko wysiadłam. Została mi po tym wyczynie dziura w spodniach i kilka sińców. No i strach. Zeszłam tam gdzie poprzednio usiadłam. Mgła na chwilkę odpuściła, zobaczyłam skręt. Kamienisty trawers prowadził na gładką przełęcz. Już bez podejścia.
Zejście strome, dobrze oznakowane aż do dna doliny. Kamieniste. Potem mleko, zero widoczności. Kilka tyczek na przeciwległym grzebiecie. Obejrzałam się w tył. Z tej odległości szlak z przełęczy wydawał się niebezpiecznie stromy, a droga, którą zaatakowałam wcześniej pionowa. Tyczki teraz bardzo rzadkie prowadziły ponad dolinką. Pewnie nie bez powodu, bo kiedy raz rozwiała się mgła zobaczyłam rozlewiska i bagna. Neonowozielone. Niewiele widoków jak na kilka godzin.
Zbocze po prawej opadło, pokazała się ruina domu, niżej pojawiła się ścieżka. Znikła zaraz, ale wypatrzyłam kolejną. Już prawie nad oceanem rzekę przecinała kładka, po drugiej stronie stał biwak. Nie tu go zaznaczono na mapie. Nie wiedziałam czy będzie otwarty. Intrygował mnie od kilka lat. Jeszcze tylko łączka pełna kwiatów, wysokich po pas, mokrych jak prysznic. Jeszcze drzwi zamknięte na kilka skobli, bardzo wysoko. Drugie drzwi, te tylko na haczyk. Otwarte!
Dwa łóżka, duży stół, piec z instrukcją w kilku językach (-nie palić komin nie ciągnie- nie trzeba być Sherlockiem Holmesem żeby zauważyć że nie może, bo odpadł). Na zewnątrz plastikowa toaleta. Na sznurku ciepły wełniany sweter, w kącie wodery, na półce wędka, ściany białe, świeżo malowane.
-Uważaj, ma się bardzo ochłodzić-napisał Wiesiek w ostatnim sms-ie który dostałam. Na podejściu. Tu już nie było sieci. Było zimno. Moje mokre rzeczy zajęły wszystkie sznurki. Ociekał też namiot, mokre były buty do rzeki (bo bród) mokre te, w których chodziłam. Dobrze, że miałam suche neoprenowe skarpety (zapakowałam w nie obiektywy). Spałam w kurtce puchowej w sukience, w kilku koszulkach, w dwóch parach legginsów, w czapce. Przesiedziałam w tym biwaczku 2 dni. Pierwszego czułam się uwięziona. W każdej chwili kiedy deszcz słabł wyskakiwałam nad ocean czy nad rzekę. Za pierwszym razem w swoich butach- poważny błąd. Potem już w pożyczonych woderach włożonych na neoprenowe skarpety (wyprałam je potem bardzo dokładnie). Kalosze po biust chroniły przed mokrym gąszczem, burzą zieleni. I przed zimnem, rzeczywiście przejmującym. Pod wieczór deszcz osłabł aż na godzinę. Wdrapałam się na górkę i złapałam sms od Wiesia. Miało padać jeszcze przez jeden dzień. W dole pod klifem morze wyrzuciło na brzeg jakieś cielsko. Za małe na wieloryba, za duże na martwą owcę. Próbowałam odpisać, ale sieć znikła. Wszystko wokół tonęło we mgle. Też szlak do kolejnego biwaku. Jak już zrozumiałam zbyt trudny dla mnie, zbyt stromy na taką widoczność.
Pod wieczór odkryłam, że ocean śpiewa. Gdzieś w tle pod hukiem fal, szumem górskiej rzeczki, szelestem traw i gwizdem w urwanym kominie słyszałam muzykę. Przez małe m. Wysoki męski głos (który potem czasem wydawał mi się niskim damskim) wykrzykiwał i łomotał disco polo. -Litości!- prosiłam, ale nie słuchał. Melodia zmieniła się następnego dnia. Byłam już pogodzona z bezruchem. Odkryłam składane krzesełka, które łatwo było wystawiać i chować (kiedy wracał deszcz). Ulewa przychodziła falami, mgła nie rzedła. Ubrana we wszystko co miałam (i wodery) wychodziłam i słuchałam. Czasem odzywał się chór, czasem pojedynczy głos wyśpiewywał deszcz, tak jak zawsze wyobrażałam sobie lapoński jojk. Lub nucił pieśń, jaką można usłyszeć w Gruzji. Natchnioną, ludową. Może hymn gór. Potem wracał refren, ten sam różnie wykonany motyw.
W przerwach gotowałam morza herbaty, susząc przy tym mokre ubrania (i wypalając dziury), czytałam mapy, zostawioną w schronie książkę (po islandzku, ale z mapami i fotografiami gór), anglojęzyczne wpisy w chatkowej książce, instrukcję użytkowania biwaku. Miałam trochę za mało jedzenia. Na półce znalazłam paczkę płatków owsianych. Były przeterminowane od 5-ciu lat. Smakowały sianem. Znalazłam też kaszankę ważną do kwietnia (nadal tam jest) i rodzynki z datą przydatności do spożycia w 1997 roku (Myślę, że warto poczekać z otwarciem do ćwierćwiecza). Leżały w kufrze pełnym wełnianych swetrów. Wspaniałych. Przymierzyłam kilka. Mięciutkie, pewnie ręcznie robione. Było w nich ciepło jak w puchowej kurtce. Były tam też rękawiczki i czapki. Oznakowane godłem klubu, zostawione tu prawdopodobnie w latach pięćdziesiątych (wtedy powstał biwak). Dla ewentualnych rozbitków. Life Saving Asociacion of Iceland powstała 90 lat temu. W 1918-tym roku założyły ją kobiety chcąc chronić mężów rybaków. Organizacja rozwinęła się bardzo w latach 50-tych. Biwaki wypełnione ciepłymi rzeczami i prowiantem stanęły nie tylko nad oceanem. W działalność (honorową, niepłatną) było zaangażowane ponad 10000 osób. Slysavarnarfélagið Landsbjörg została ostatecznie przekształcona w SAR.
Byłam im wszystkim ogromnie wdzięczna. Za dach nad głową, za materac (wspaniale miękki), za wodery, bez których byłabym uwięziona wewnątrz… Mając nadmiar czasu wyszorowałam garnki i stół. Wywietrzyłam swetry. Zapakowałam do plecaka śmieci. Chyba pierwszy raz w życiu miałam dla siebie domek nad oceanem. Na końcu świata. Trochę się martwiłam jak stamtąd wyjść. Droga, którą już pokonałam mnie nie kusiła. Trasa przez drugi biwak, jeszcze gorsza. Jak wywnioskowałam z książki gości musiało być też łatwiejsze dojście. Moja mapa sugerowała, że doliną, a potem starym szlakiem Botna leid. Z tym, że to byłoby bardzo daleko. Siedziałam tak i dumałam, obserwując mierzeję, która dzieliła jezioro i fiord. Przecinała ją rzeka, na fotografiach w książce bardzo szeroka. Tamtędy też można by wyjść. Mgła falowała i czasem się odrywała od morza. Zobaczyłam jak nad wybrzeżem daleko, już za mierzeją przesuwa się biała kropka. Mam omamy? Hmm… przeleciała druga kropka. Potem trzecia, tym razem ciemniejsza. Mewy…? nie bo one krążą. Wróciłam do map. Dopiero na rowerowej odkryłam, że dolinę przecina tunel. Nad jeziorem fragment jest wyprowadzony na powierzchnię. Tylko kilka kilometrów stąd poruszają się samochody. Niby to dobra wiadomość, a mnie zmartwiła.
Wyśmienita miejscówka, bardzo porządna! Swetry inne niż sobie wyobrażałam, zabawne, całkiem możliwe, że z lat 50. Urocze. Byłoby bosko zrelaksować się tam jakiś czas…
mnie bardzo cieszy, że takie coś trwa. Że właściciele nie zamknęli, „goście” nie zniszczyli. Świadectwo bezinteresownej troski. Nocleg tam to bardzo budujące doświadczenie. Działa na rozum i duszę. Mam nadzieję, że wywiera taki wpływ nie tylko na mnie. Oby nie znikło.