Rano na moment pojawił się słoneczny blask, potem chmury osiadły. Zostawiłam w biwaku miseczkę, pożyczoną kiedyś we Wschodnich Fiordach po stracie garnka. Leżała tam w śmieciach, pełna zardzewiałych gwoździ, ze mną pewnie było jej lepiej. Ale była z Islandii (z podobnego biwaku), odwiozłam ją. Miałam zamiar zanieść ją dalej, do schronu za zbyt stromą górą. Nie udało się (Wiesiu jeśli tam kiedyś zajrzysz, popatrz jak ona się ma i gdyby chciała dalej, to przenieś). Zostawiłam tam też trochę herbaty ( za garść zjedzonych płatków). Wychodziłam przekonana, że będę tęsknić. Widoczność była bardzo słaba, ale mgła sucha, już nie padało. Trawy oczywiście mokre. Szybko pokonały buty, i tak wilgotne. Poszłam na południe na Vikisandur, mierzeję, którą podziwiałam przez dwa dni. Czarny piach, pnie drzew przywleczone z Syberii, stare boje, liny powrastane w grunt. Worki foliowe zmurszałe, skolonizowane przez mech. Rybitwy popielate, agresywne jak zwykle. Pięknie. Rzeka istotnie szeroka. Najlepsze miejsce do przejścia wyżej niż myślałam. Przypływy nie docierały tam, niepotrzebnie śledziłam morze starając się ustalić kiedy opada.
Szłam plażą i pewnie z tego powodu zgubiłam szlak. Tyczki zaczynają się chyba przy jednym z domków. Zobaczyłam je później, po tym jak skuszona ścieżką, najprawdopodobniej owczą weszłam wysoko, zbyt daleko na północ, odpuściłam trawers gęsto porośniętego zbocza, bardzo mokry i ponownie zeszłam nad jezioro. Szlak wyznakowano drogowymi kołkami. Żółtymi z grubego plastiku. Nie było ścieżki, ale też i wątpliwości gdzie iść. Na pięterku chmury rozwiały się pierwszy raz. Dopiero wtedy zobaczyłam góry. Ciemne, urwiste. Jezioro jak Morskie Oko. Lodowce. Z czasem widziałam coraz więcej. Dolinę wieńczył mur. Kruchy i stromy. Ścieżka pokonywała go zygzakiem. Kamienie poukładano. Tylko w kilku miejscach szlak był zniszczony przez lawiny i tam trudny. Grań ostra. Zejście, też ułożone zarwało się po kilkuset metrach. Piarg, spore kamienie, glina. Łatwiej byłoby się tam zsunąć prosto w dół, ale pomyślałam, że zygzak ma sens. Chroni przed dalszą erozją. Pracowicie poszłam po resztkach ścieżki. Kiedy siadłam na omszałym balkonie, wspaniale neonowozielonym od mchu, zobaczyłam na przełęczy człowieka. Chwilkę szedł tak, jak ja, potem zjechał. Poczekałam. Starszy ode mnie o może 10 lat facet.-Nabiegałem się tu kiedyś za owcami, w moim wieku już nie można ryzykować- tłumaczył się. Schodziliśmy przez moment razem aż zostałam przy ciągu wodospadów. Siglufiordur był już bardzo blisko. Z góry widziałam pojedyncze domy i szosę. Pomyślałam, policzyłam jedzenie i odeszłam wgłąb bocznej doliny. Mapa pokazywała gorące źródła. Były niestety pozamykane, złapane w rury. Tylko przy jednym ulatniał się charakterystyczny zapach, powietrze drżało od ciepła. Nie było miejsca na namiot. Szukając go zeszłam prawie do tunelu. Zdążyłabym jeszcze dojść do miasta, ale zupełnie mi się nie chciało.