Nie miałam wyjścia, musiałam już zejść. Zamiast szosą poszłam jednak trawami, wśród łubinów, przy lotnisku. Potem ścieżką rowerową. Siglufjordur otulała perłowa mgła. Na kempingu tłok, nie było prysznica, nawet gniazdka z prądem, tylko toaleta, nieco z innej epoki, kosze na śmieci jak fontanny. Zajrzałam z ciekawości. Potem odkryłam kolejny kemping jeszcze gorszy. Miejski trawnik w centrum tuż przy porcie. Okazało się, że to niedziela. Sklep czynny dopiero od południa. Otwarta była tylko kawiarnia, bardzo przyjemna. Zjadłam tam na śniadanie sałatkę, wypiłam nielimitowaną kawę, naładowałam baterie. Sklep skromniejszy niż ten w Dalviku. Też przyjazny. Znalazłam wszystko czego potrzebowałam. Upchałam i ruszyłam pod wał, zbudowany dla ochrony przed lawinami. Było z niego zejście na szlak wspinający się w górę doliny. Z gapiostwa zapomniałam wyrzucić śmieci. Przypomniało mi się przy ostatnich domach. Na balkonie siedzieli ludzie. Palili. Przyjrzałam się i zaryzykowałam po polsku.-Dzień dobry mogę wyrzucić torebkę śmieci?- Dzień dobry, oczywiście-dziewczyna o rudych włosach wyglądała na bardzo zaskoczoną. Podziękowałam. Nie wiem nawet czym się kierowałam wybierając polski. Na Islandii jest bardzo dużo Polaków, szansa trafienia jak 1:10. Ogromna.
Dalej upał, duże podejście, spory tłok. Piknikowa łączka przy wodospadzie. Zieleń. Zgubiłam tyczki, albo one się tam same zgubiły. Ostatnie co widziałam to luźna kupka, przeznaczona może do uzupełnienia brakujących, lub zostawiona do wstawienia później. Byłam już na końcu balkonu. Skarpa jak zwykle bardzo stroma. Popatrzyłam, poszukałam słabszych miejsc i podeszłam bez szlaku wprost na prawo. Tuż pod grzbietem złapałam ostatnią wodę. Grań otyczkowana, łatwa chociaż od północy podcięta. Tyczki z Siglufjordur wdrapały się na nią z kilometr dalej na środku doliny. Długo udało mi się nie schodzić. Szłam wysoko, wśród wspaniałych widoków. Trudnych do pokazania na zdjęciach. Przez pola mięciutkiego mchu. Płaty śniegu. W silnym wietrze. Ponad Skardsdalur przetrawersowałam zbyt ostry kawałek i zeszłam odrobinkę do drogi wspinającej się na przełęcz na wprost mnie. Tu brzydko, zbocza zrujnowane przez wyciągi. Długie bardzo, ale orczykowe. Teraz zawieszone abstrakcyjnie wysoko. Droga gruntowa, wąska czym wyżej tym bardziej ponura i groźna, zasypana piargiem, dużymi skałami, które wyglądały jakby dopiero spadły. Tuż pod płatami śniegu, pod skarpą z rozmiękłej gliny. W cieniu. Nieprzyjemne miejsce.
Przełęcz Siglufjarðarskarð wąziutka jak bramka. Sztucznie wykuta w latach 40-tych (obniżono ją wtedy o 14 metrów, usuwając najtrudniejsze miejsce) i ponownie poprawiona w roku 2000. Za zwężeniem stolik i tablica informacyjna. To historyczna droga. Przez wieki jedyny sposób dostania się do Siglufjordur. Możliwy do pokonania tylko przez kilka miesięcy w roku, bo śnieg (to 630 m npm). Znaczenie drogi spadło w roku 1967 kiedy przekopano tunel. Teraz można ją przejechać dżipem, do lat 40-tych tylko konno lub pieszo. Przejście miało sławę bardzo niebezpiecznego. Co zimę ginęli tam ludzie.
Jest stamtąd wspaniały widok. Sięga po Hornstrandir i najwyższy punkt Dragnajokull. Trudno się było od tego oderwać, ale było późno, a wokół same ostre skały. Zbyt zimno, żeby tam nocować. Zeszłam do pierwszej zieleni. Pewnie kilkaset metrów. Szlak oznakowano, prowadził starą drogą, jak zrozumiałam tą z lat 40-tych. Był stromy, dość męczący. Łączka z dywanem miękkiego mchu, łanem wełnianki już z daleka wydawała mi się rajem i taka była. Padłam, poleżałam na miękkim, rozbiłam namiot. Była tam też rzeczka. Wspaniały zachód słońca. Wydawało mi się, że na północy widzę w chmurach zarys wyspy Grimsey, ale nie byłam pewna. Cieszyłam się, że poszłam według mapy, nie tyczek skręcających w prawo za stolikiem, a pewnie postawionych przez komercyjne wycieczki robiące pętelkę na przełęcz. Spotkałam potem jedną. Już na dole.